Jeszcze rok temu obejrzenie serialu traktującego o polityce byłoby dla mnie czymś równie niemożliwym, co nagła przeprowadzka do Peru w celu hodowania alpak. Jeśli o politykę chodzi, znam jedynie podstawowe informacje, ale nie interesuję się nią - to dla mnie po prostu nic ciekawego. Chociaż House of cards nie zmieniło mojego zdania co do zainteresowania sceną polityczną, to sam serial stał się dla mnie przerażającą wizją ludzkiej chciwości i całkowicie wpadłam w sidła Franka Underwooda.
Serial
skupia się wokół kongresmena Francisa Underwooda (Kevin Spacey),
któremu sprzątnięto sprzed nosa stanowisko Sekretarza Stanu.
Chciwy władzy, sprytny i inteligentny polityk postanawia się
zemścić i rozpoczyna swoją brutalna grę o władzę. Wraz z żoną
(Robin Wright) i swoimi pomocnikami nie cofnie się przed niczym, by
osiągnąć upragniony cel. House of cards przedstawia
kulisy polityki i mechanizmy władzy w tak elegancki, a zarazem
brutalny sposób, że trudno jest choć na chwilę nie wsiąknąć w pełen intryg politycznych świat.
Tym,
co najbardziej mnie zaskoczyło (na plus) i jednocześnie sprawiało,
że miałam okropne uczucie lęku podczas seansu, było patrzenie w
kamerę. Doskonała kreacja Kevina Spacey może zachwycać i nie
sposób się nie zgodzić, że jest to odpowiedni aktor w
odpowiedniej roli, jednak przede wszystkim: przeraża. Rzadko boję
się horrorów, a irracjonalny lęk dotychczas wywoływał u mnie
jedynie Stephen King - teraz do tej niewielkiej listy jestem zmuszona
dopisać Kevina Spacey w roli Franka Underwooda. Frank bowiem...
patrzy w kamerę. Patrzy przez nią wprost na odbiorę i czasem ma
się uczucie, że przewierca wzrokiem twoją duszę. I mówi - też
do odbiorcy, do Ciebie. Tłumaczy, co zaraz zrobi i dlaczego.
Przewiduje, jakie gafy zaraz popełnią jego towarzysze.
To
były przerażające momenty. Nie w sposób taki, że ma się ochotę
zapalić wszystkie światła w domu i spać z nożem i solą przy
łóżku, ale w zupełnie inny, ciężki do wytłumaczenia sposób.
Mechanizm
władzy to temat ciekawy, po który sięgano od dawien dawna w
literaturze - przykładowo, Szekspir często o mechanizmach tych
pisał: w Makbecie czy Hamlecie, więc po tylu latach temat ten
wydawać się może bardziej niż wyświechtany. I tutaj House of
cards nie zaskakuje, bo ukazuje brutalne, miejscami krwawe kulisy
walki politycznej, przedstawia, jak Frank Underwood, który przeraża,
ale i którego nie można ot tak po prostu nienawidzić, wspina się
po szczeblach... nie, lepszym określeniem będzie, że idzie do
upragnionego celu po trupach. Zdecydowanie bardziej pasuje niż
prosta drabina i szczeble.
I na
tym mogłyby się zakończyć zachwyty nad House of cards,
gdyby nie to, że w żadnym calu nie jest to serial po prostu
ukazujący mechanizmy władzy. Ukazuje je, ale w sposób nadzwyczaj
wysmakowany i elegancki, poczuć można, że większość
przewijających się postaci to ludzie z elity, a główni
bohaterowie, czy raczej antybohaterowie, robią wszystko, by zrazić
do siebie odbiorców, nie przejmując się tym, że za ich zachowanie
moglibyśmy nienawidzić ich całym sercem. I wiecie, co się dzieje?
Bynajmniej nie nienawidzimy ich. Ba!, wręcz kibicujemy im i
sympatyzujemy z nimi.
Fenomenalna
obsada z Kevinem Spacey i Robin Wright na czele, świetnie napisana
fabuła, która nawet największego laika, jeśli o politykę chodzi,
wciągnie i sprawi, że zakulisowe zmagania z wieloma kłodami
rzucanymi pod nogi Underwooda staną się szalenie ciekawe, mroczny
klimat w trochę fincherowskim stylu, a tego nigdy za wiele, i
mnóstwo adrenaliny związanej z nieprzewidywalnymi decyzjami Franka
sprawiają, że House of cards ogląda się na
jednym wdechu. Na wydech nie starcza czasu.
Jak
wspominałam, nigdy nie przypuszczałam, że tak zapalczywie będę
oglądała serial traktujący o polityce, która zazwyczaj szalenie
mnie nudzi, i w dodatku że będę się czuła, jakbym jechała
kolejką górską, a mój żołądek będzie podjeżdżał mi do
gardła. W House of cards brak rozciągających się
dramatycznych scen, które zazwyczaj przygotowują nas na przyjęcie
tragedii - wszystko jest podane szybko, brutalnie i bez zbędnych
ozdobników. Zupełnie tak, jak zachowuje się Frank Underwood.
I ja
to całkowicie kupuję. Jeśli brak wam emocji, a potrzebujecie
czegoś mocnego do oglądania, czegoś, co nie da o sobie szybko
zapomnieć i pozostawi was często w stanie całkowitego
oszołomienia, to nie wiem, na co czekacie - klikajcie play i
oglądajcie House of cards!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz