sobota, 31 grudnia 2011

Szczęśliwego Nowego Roku!

Podsumowanie noworoczne
Rok się kończy, czas na podsumowanie – wypadałoby jakoś skomentować zdobycze roku 2011, wśród których znalazło się wiele perełek. Nie sądziłam, że mogę stać się recenzentką... A wszystko zaczęło się od recenzowania książek dla Jaguara i – oczywiście – od Nastka, którego wielbię :). Teraz czas na najlepsze książki w kategoriach, które na bieżąco, z nudów, wymyśliłam.
Najlepsza książka 2011: „Nevermore” Kelly Creagh
Najlepszy romans paranormalny: „Drżenie” Maggie Stiefvater (Sam <3)
Najśmieszniejsza książka: całe „Kroniki Żelaznego Druida” Kevina Hearne'a
Najbardziej wciągająca: „Czerwona piramida” Ricka Riordana
Na której kontynuację czekam z niecierpliwością: „Las Zębów i Rąk” Carrie Ryan oraz „Mrok” Marianne Curley (Arkarian <3)
Najlepsza fantastyka: „Eona” Alisson Goodman (Kygo <3)
Najlepsza dystopia: „Igrzyska śmierci” Suzanne Collis, „Dzieci Cienie” M.P. Haddix
Najlepsza książka o duchach: „Pomiędzy” Tary Hudson
Najlepsza okładka: „Kosogłos” Suzanne Collins (ta prostota mnie wprost oczarowała)
Największe zaskoczenie: „Jutro” Johna Marsdena

Dzięki blogowi poznałam też wiele wspaniałych osób (Jenny, Tris, Matt – tak, to o was chodzi), namówiłam Suzan D. do założenia własnego bloga, poznałam też wielu przemiłych przedstawicieli wydawnictw, z kochanym Entym Adminem na czele :).
Moim postanowieniem noworocznym jest zacząć czytać więcej, jeszcze więcej książek, ponieważ listopad i grudzień były miesiącami dość... martwymi, że tak to ujmę. Poprawię się, obiecuję!
Poza tym, Suzan zaraziła mnie anime, które nie jest „chińskimi bajkami”, i tak sobie pomyślałam... może stworzyć taki Kącik M&A od nowego roku? Nie wiem, czy pomysł wypali, ale recenzje anime to byłoby ciekawe doświadczenie :).

W nadchodzącym nowym roku, 2012, życzę Wam:
możliwości wpisania jeszcze kilku osób do Death Note (sama zrobiłam sobie taki prezencik, zdjęcie poniżej),

Dobrze, że nie zadziała. A jak zadziała... cóż, będę miała problem :)
własnego demonicznego kamerdynera,
2012 książek, o których marzycie,
wytrwałości w blogowaniu,
szczęścia,
zdrowia nie, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi, ale nic im to nie dało :),
pomyślności,
spełnienia marzeń,
i żeby następny rok był niezapomniany!
Akemashiteomedetōgozaimasu!
Czyli Szczęśliwego Nowego Roku!

sobota, 24 grudnia 2011

Wesołych Świąt wszystkim!

 
Życzę Wam wszystkim wesołych, rodzinnych świąt, pełnych ciepła i książek! Żebyście mieli własnego Sebastiana, możliwość wpisania kilku osób do Death Note, na własność Varena z „Nevermore”, górę książek i moc wyczytywania postaci, jak Meggie z „Atramentowego serca”! Życzę Wam własnego smoka (tutaj spojrzenie w stronę Suzan Dragon), szalonego, szampańskiego Sylwestra – którego pewnie nie będziecie pamiętać ^^ – oraz dużo, dużo książek. Czy wspominałam już o książkach?
By następny rok był niezapomniany!
Wesołych Świąt!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

„Czerwień rubinu”; Kerstin Gier

Rubin to początek, lecz i zakończenie”

Nieliczni ludzie na świecie posiadają gen podróży w czasie – dokładniej, dwanaście osób, których daty urodzenia dokładnie wyliczył sam Isaac Newton. Niektórzy już zmarli, niektórzy nadal żyją i działają w organizacji Strażników. By poznać tajemnicę – czego dotyczącą, nie wie nikt – krew całej dwunastki musi znaleźć się w chronografie. Lecz dwójka podróżników w czasie skradła jedno z dwóch urządzeń, więc by to drugie zadziałało, zbieranie krwi trzeba przeprowadzić od nowa. Sęk w tym, że nie poznano jeszcze ostatniego z dwunastki.
Charlotte od dziecka była uczona języków, manier i fechtunku, by w przyszłości poradzić sobie z podróżami w czasie. Nikt nie spodziewał się, że to jej kuzynka Gwendolyn Sheperd posiada gen zamiast niej. Rodzina jest zszokowana, kiedy mama Gwen oświadcza to wszystkim w kwaterze głównej Strażników. Wkrótce dziewczyna przenosi się ponownie na oczach członków i wtedy wszyscy zyskują pewność, że mają do czynienia z ostatnim, brakującym podróżnikiem – rubinem. Co się stanie, kiedy Gwen zacznie wątpić w Strażników? Kiedy podzieli zdanie uciekinierki Lucy – że tej tajemnicy lepiej nie poznawać?
I co, jeśli Gideon, podróżnik pomagający Gwen (choć jest chamski i arogancki, a na dodatek zabójczo przystojny), wierzy całym sercem w dobre zamiary Strażników, zaczyna... zakochiwać się w dziewczynie? Dla niej to niemożliwe – ale romans będzie na pewno, uwierzcie mi! ;)
Od przeczytania informacji o premierze „Czerwieni rubinu” tylko czekałam na okazję, by tę pozycję nabyć jak najszybciej. Cóż, może „najszybciej” się nie udało, ale dzieło Kerstin Gier mam już za sobą, a szkoda – chciałabym cofnąć czas i poznać losy Gwen od nowa, a szczególnie ponownie zaskoczyć się zakończeniem, które wbiło mnie w fotel. Niesamowite, jak bujną wyobraźnię ma autorka i z jaką pomysłowością rzuca bohaterom kłody pod nogi.
Dużo pisano o „Czerwieni rubinu”, głównie same pozytywne opinie. Nie sposób się z nimi nie zgodzić, gdyż po przeczytaniu chce się więcej, jeszcze więcej przygód Gwen i – oczywiście – Gideona, który w tej części nie pojawiał się aż tak często. Fabuła skupia się na przeżyciach głównej bohaterki i jej podróżach w czasie, które są naprawdę wciągające. Szczególnie, kiedy dziewczyna zabiera ze sobą telefon ukryty w gorsecie, a potem prezentuje go osobom z poprzedniego wieku :). W zasadzie akcja kręci się wokół kilku podróży w czasie, w ciągu których Gwen może zmienić swoje nastawienie do Strażników. Mimo że prolog ewidentnie wskazywał na romans – kto by nie chciał ślubu na Titanicu? – to właściwie poza rozmowami z duchem i Gideonem Gwendolyn nie ma kontaktu z płcią przeciwną. I za to kocham „Czerwień rubinu”! Romans jest – ale tak naprawdę to jeszcze go nie ma! :)
Kerstin Gier ciekawie przedstawiła podróżników – jako kamienie szlachetne. Ponadto nie mogli oni podróżować ot tak sobie, ale by przenieść się do danej epoki, trzeba było użyć chronografu. Podobało mi się to spojrzenie na przeskoki w czasoprzestrzeni. Było przede wszystkim wiarygodne, zwłaszcza fakt, że podróżnicy nie mogą znaleźć się w dowolnym miejscu w przeszłości, ale w tym, w którym akurat się znajdują. Na przykład stojąc w Hyde Parku w Londynie, nie można nagle cofnąć się do piętnastowiecznej Francji. Tylko do piętnastowiecznego Hyde Parku w Londynie – o ile oczywiście wtedy istniał :).
Wydanie jest bardzo staranne, nie doszukałam się błędów (trudno było je zauważyć, kiedy w myślach ciągle się powtarzało: „No dalej, Gwen, daj popalić Gideonowi!”). Całkowicie zauroczyła mnie okładka, nad którą mogę wzdychać, gładzić ją i gapić się na nią bez końca. Strzałem w dziesiątkę było też umieszczenie przed rozdziałem różnych... dodatków, typu: drzewo genealogiczne, fragment Kronik Strażników albo pewien tajemniczy wiersz, który w kółko sobie powtarzałam, tak bardzo mi się spodobał.
Podobało mi się. Historia Gwen wciągnęła mnie na dobre, aczkolwiek jestem zawiedziona, że właściwie niewiele się działo. Albo że było to tak krótko opisane. Książka jest dość cienka, zdecydowanie za cienka, i mam nadzieję, że kontynuacja – „Błękit szafiru” – będzie dłuższa. Patrząc na tytuł, pewnie będzie mówiła o kolejnym podróżniku, czyli szafirze. „Czerwień rubinu” polecam przede wszystkim jako lekką i naprawdę wciągającą lekturę na mroźne, zimowe wieczory. Gwarantuję, nie zawiedziecie się!

„Inne Anioły”; Lili St. Crow


Obrazek, jak zawsze, przenosi do recenzji:


„Jutro 2. W pułapce nocy”; John Marsden


Obrazek poniżej przenosi do recenzji:

piątek, 2 grudnia 2011

„Jutro”; John Marsden


Obrazek prowadzi do recenzji:

„Dom Jedwabny”; Anthony Horowitz

Biały jedwab”
Kto by nie znał sławnego detektywa Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, bohaterów serii opowiadań sir Arthura Conana Doyle'a? Autor stworzył niezwykłe postaci, a Sherlock już na zawsze pozostanie jednym z najlepszych – choć nieistniejących – detektywów. Anthony Horowitz postanowił wplątać go w sprawę, której szczegóły opublikowano dopiero sto lat po wydarzeniach, czyli właściwie niedawno. I tak rozpoczęła się najniebezpieczniejsza przygoda Holmesa.
Dopiero teraz, po stu latach od tamtych pamiętnych wydarzeń, szczegóły zostały wystawione na światło dzienne. Największa sprawa Sherlocka Holmesa. Najtrudniejsza. I najdłużej ukrywana, bowiem brało w niej udział wiele ważnych osobistości, których doktor Watson, kronikarz sławnego detektywa i jego najlepszy przyjaciel, nie chciał ujawniać. Aż do teraz. Intryga, kłamstwa, niebezpieczeństwo. Sherlock Holmes będzie musiał stanąć na wyżynach swych umiejętności, by rozwiązać sprawę Domu Jedwabnego. Ale nie będzie to łatwe – jest wiele osób, które nie chciałby zostać schwytane przez detektywa, więc starają się go... wyeliminować. Czy sprawa zostanie rozwiązania? Przekonajcie się, sięgając po powieść Anthony'ego Horowitza!
„Nowy Sherlock Holmes” – pisało na okładce, co spowodowało, że sceptycznie zaczęłam podchodzić do „Domu Jedwabnego”. Wątpiłam, by ktokolwiek odtworzył klimat, jaki miały historie Doyle'a. Wyznam szczerze, że spotkało mnie miłe zaskoczenie, aczkolwiek nikt, nawet Anthony Horowitz, nie zdołał w pełni stworzyć czegoś tak klimatycznego jak stwórca Holmesa. Zaczęło się wspaniale, wyśmienicie – Sherlock był Sherlockiem, tym samym, który zawsze zadziwiał Watsona swoimi domysłami. Jak mógł wiedzieć, że dziecko jest chore? Przecież Watson przyszedł kilka chwil temu i nawet słowem się nie odezwał! Cóż, cały detektyw ;).
Akcja czasami nudziła. Z utęsknieniem czekałam na pojawienie się Holmesa, bo on trzymał poziom „Domu Jedwabnego”. Nie chce zbyt dużo narzekać, więc dodam, że samo rozwiązywanie zagadki – nie rozwiązanie, ale rozwiązywanie – choć dość wolne, było momentami ekscytujące. Starałam się nadążać za tokiem myślenia Holmesa i nie raz mi się to nie udawało – i to było coś, co mi się spodobało, bo przypominało mi oryginalnego Sherlocka. Anthony Horowitz poprowadził fabułę przemyślanie, aczkolwiek daleko mu do Doyle'a. Gdybym nie porównywała autora do sir Arthura Conana, to z pewnością książka byłaby dużo, dużo lepsza. Niestety, taka moja wada – ciągle mówiłam sobie: „Holmes zrobiłby to inaczej” albo „Całkiem jak Sherlock!”.
Przeczytaliście opowiadania Arthura Conana Doyle'a? Możecie się zawieść, ale nie gwarantuje tego! Są różne gusta! Nie przeczytaliście? Sądzę więc, że bardziej może się Wam spodobać.
„Domu Jedwabnego” nie będę krytykowała – to dobra książka, naprawdę niezła powieść detektywistyczna – ale wychwalać pod niebiosa również nie mam zamiaru. Nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia, nie było tego „czegoś”, co miał Doyle, pisząc przygody Sherlocka Holmesa. Podobała mi się fabuła i tajemnica Domu Jedwabnego, rozwiązanie z kolei trochę mnie... Zdenerwowało? Zasmuciło? Cóż, możliwe, że nie przypadło mi do gustu, gdyż nie lubię trwać w niepewności i nienawidzę wręcz, kiedy postacie dobre stają się nagle złe... Nie będę już więcej zdradzała z fabuły. Książka może się podobać albo nie – oceńcie sami.
Czy polecam? Owszem. Mimo że do oryginalnego Holmesa jest daleka, to jednak kawał dobrej powieści detektywistycznej. Zdecydowanie wszyscy miłośnicy tego detektywa powinni ją przeczytać. Innym zresztą też powinna się spodobać – szczególnie ucieczka Holmesa, ale cii! Ja już nic a nic nie powiem. Przekonajcie się sami.

Książkę otrzymałam od Domu Wydawniczego Rebis, za co serdecznie dziękuję!

Sporo czasu mnie nie było, za co naprawdę przepraszam. Ale siedem sprawdzianów w trzy dni to jednak trochę za dużo jak dla mnie :). Zachciało mi się wtedy chorować... Ale wracam! Teraz recenzje postaram się dodawać dużo częściej. Na tyle, na ile mnie stać. Dodam jeszcze, że nie leniłam się za bardzo w listopadzie – do Nastka poleciały trzy recenzje kolejnych części Jutra, przeczytałam Bezgrzeszną, Czerwień rubinu i Inne Anioły, a ich recenzje już niebawem!

czwartek, 3 listopada 2011

„Bezduszna”; Gail Carriger

Wilkołaki, wampiry i... parasolki”

Epoka wiktoriańska zawsze mnie fascynowała. Wiek wynalazków, postępu, gorsetów i turniur, angielskiej herbaty oraz szczytu potęgi Wielkiej Brytanii. A co gdyby... dodać do śmietanki towarzystwa wampiry, wilkołaki czy duchy i zobaczyć, co by z tego wyszło? Podjęła się tego i Cassandra Clare w „Mechanicznym Aniele”, i Libba Bray w trylogii „Magiczny Krąg”, jednak prawdziwy klimat wiktoriańskiego Londynu w pełni oddała Gail Carriger w debiutanckiej książce „Bezduszna”. Chociaż Alexia nie jest typem „anioła w domu”, czyli ideałem wiktoriańskiej kobiety, a wręcz przeciwnie, to da się ją lubić! Bo niewiele bohaterek jest w stanie nazwać naprawdę wkurzonego wilkołaka „burkiem”.
Wszystko zaczyna się od niewychowanego wampira, którego panna Tarabotti spotkała na balu. Nie dość, że seplenił (skandal!), to na dodatek chciał ją ugryźć! Szczyt niewychowania w tych czasach, przecież każdy szanujący się krwiopijca z westminsterskiego wie, że trzeba poprosić o pozwolenie! A Alexia z pewnością by go nie udzieliła – jest bezduszną, więc neutralizuje paranormalność, toteż gdy tylko wampir jej dotknął, kły i siła zniknęły. Wtedy do akcji wkracza gburowaty, ale przystojny i majętny Szkot, alfa watahy wilkołaków, lord Conall Maccon. Nie przepada za Alexią od pierwszego spotkania, w którym główną rolę grał jeż, ale pomaga pannie Tarabotti zatrzeć fakt, że swoją parasolką zabiła wampira.
I od tego wydarzenia wszystko leci na łeb, na szyję. Ktoś czyha na życie Alexii, wampiry znikają, a na ich miejsce pojawiają się nowe; na dodatek BUR zaczyna węszyć. Dosłownie. Oskarżenia padają na pannę Tarabotti, co jest głupstwem – ona również wpadła w kłopoty, i to nie byle jakie. Dobrze, że jest zaradna i ma pod ręką lorda Maccona, który zawsze wyciąga ją z opresji. Czy Alexia rozwiąże zagadkę i dowie się, kto porywa wampiry i wilkołaki? Czy w końcu jej staropanieństwo się skończy? To dopiero początek kłopotów dla nadprzyrodzonych wiktoriańskich istot. A dla mnie – początek niesamowitej książki.
Język, jakim napisana jest „Bezduszna”, to największa zaleta, ponieważ jest on stylizowany na dziewiętnasty wiek – a Gail Carriger wyszło to cudownie. Od pierwszej strony czuć klimat wiktoriańskiego Londynu, już od samej okładki, która oddaje treść książki, ale niestety modelka tylko częściowo przypomina Alexię. Brakło egzotycznej urody i ciemnej skóry. No i zbyt dużego nosa, który był zmorą głównej bohaterki! Plusem są także bohaterowie – większość z nich była zabawna, szczególnie mówiący kursywą lord Akeldama i lord Maccon ze swoimi szkockimi wtrąceniami. Nie mogę też nie wspomnieć o ciętych ripostach Alexii i jej kłótniach z alfą wilkołaków – wszystkie były cudowne i sprawiły, że ciągle szczerzyłam się do liter w książce.
Zasmuciło mnie, że znalazłam kilka niedociągnięć. Po pierwsze, moim zdaniem czcionka i interlinia były za małe, dlatego dość trudno się czytało. Wspomniałam już wcześniej, że modelka na okładce tylko częściowo przypomina Alexię, a to dla mnie minus. I ostatnia rzecz, która rzuciła mi się w oczy – jak można wtargnąć do chronionego biura BUR-u albo zamku alfy, jednych z najbardziej strzeżonych miejsc w Londynie? Przecież powinno tam być mnóstwo straży, a w zamku na dodatek strażników-wilkołaków, więc jak to było możliwe?! To jedyne rzeczy, które mi nie pasowały. Można jeszcze do tego dodać sunącą wolno (ale nie w żółwim tempie) akcję na początku książki. Potem już tylko zaczęła przyśpieszać.
Podobało mi. Nawet bardzo. Gail Carriger potrafiła zaciekawić własną wizją wiktoriańskiego Londynu, ponadto zbudowała cudowną atmosferę. Czytając „Bezduszną”, pierwszą część Protektoratu Parasola, miałam wrażenie, jakbym sama była w dziewiętnastym wieku. Niesamowite, co niektórzy pisarze potrafią zrobić za pomocą słów z czytelnikami. Przenieść w zupełnie inne czasu, sprawić, że czuje się zapach chloroformu albo słyszy się trzask kości towarzyszący przemianie wilkołaka. Niesamowita – tak można opisać „Bezduszną”.
Jak najszybciej pragnę zdobyć kolejne części, bo czuję, że nie stracą poziomu. Książkę polecam zapalonym miłośnikom fantastyki i steampunku. Nie gwarantuję, że wszystkim się spodoba – każdy ma inny gust – ale sądzę, że to chwila relaksującej rozrywki. Długa chwila, której nie chce się zakończyć.

„Księga Tris”; Tamora Pierce


Obrazek poniżej przenosi do recenzji:


sobota, 29 października 2011

Stos 6 – czyli urodzinowe spóźnienia i nie-szaleństwa

Drogie człowieki!
Kolejny stos, choć marny dość, przed wami! Okoliczności jego zdobycia – 26 październik, moje urodziny, ale nie tylko. Czujcie się poczęstowani czekoladowo-śmietankowo-truskawkowym cukierkiem. ;) W niedzielę zedytuję post i pokażę, o co chodziło w Morderczym Planie Suzan. Ale przechodząc do konkretów.


Od góry:
Wśród oszustów. Wśród ukrytych” M.P. Haddix, czyli niespodziewana przesyłka od Jaguara. RECENZJA
Przepowiednię” P.C. Cast oraz „Córkę burzy” Richelle Mead zawdzięczam mamie. Ona wie, co dobre! Tylko prezent troszeczkę spóźniony – ale bywa. A byłam tak strasznie ciekawa, co też takiego dostanę. ^^
Nevermore. Kruk” Creagh – kocham, kocham, kocham! Varen, nadchodzę! RECENZJA
Mały książę” to lektura. Którą przeczytałam już kilka razy i przed kartkówką przeczytam jeszcze raz.
Kapelusz pełen nieba” Pratchetta – efekt zbyt długiego przebywania w bibliotece szkolnej. ^^

I książką, o której zapomniałam, bo ją czytałam i leżała zupełnie gdzie indziej – „Bezduszna” Gail Carriger. Prezent urodzinowy ode mnie dla mnie. To była taka niespodzianka... ;>


Szaleństw nie było, będą za to jutro na przed-halloweenowej imprezie u Suzan. Boję się jej Morderczego Planu...

Do napisania!

niedziela, 23 października 2011

„Nevermore. Kruk”; Kelly Creagh

PREMIERA JUŻ 9 LISTOPADA!

Martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem,
Tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt.”*

Okoliczności śmierci Edgara Allana Poego są niejasne i posiadają wiele luk, które postanowiła wypełnić Kelly Creagh w swojej debiutanckiej książce „Nevermore. Kruk”. Odkąd tylko ujrzałam okładkę, ignorując powiedzenie, że po niej nie ocenia się książki, wyczekiwałam premiery. Jednak szczęście się uśmiechnęło i mogłam wcześniej zabrać się do czytania. Tak właśnie wpadłam w świat, gdzie granica między snami a rzeczywistością niebezpiecznie się zaciera...
Isobel Lanley to popularna w szkole cheerleaderka, trzymająca się swojej paczki znajomych. Kiedy pan Swanson ogłasza swój koszmarny projekt, o którym są już legendy, dziewczyna od razu zaczyna szukać kujonki, która odwaliłaby całą robotę za nią. Ale nauczyciel okazuje się sprytny i w wyniku losowania jej partnerem zostaje Varen. „Wesoły jak cmentarzysko, ciepły jak granitowa płyta, a na dodatek potwornie zgryźliwy” – doskonały opis gota. I choć Isobel to się nie podoba, podobnie jak jej chłopakowi Bradowi i reszcie „przyjaciół”, Varen ma ogromną wiedzę na temat Poego. Czyli to, co jej jest najbardziej potrzebne. Nawet gotów jest wziąć na siebie prawie cały projekt! Isobel jednak, mimo instynktu mówiącego, by uciekała, spotyka się z chłopakiem i tak właśnie jej cały świat zaczął się burzyć.
Kilka dni, by przyjaciele się od niej odwrócili, by poznała Varena i świat, gdzie sny i rzeczywistość się zacierają. Kilka dni na uratowanie gota od niebezpieczeństwa, które on sam powołał do życia. Kilka dni, w których Isobel poznała prawdę o śmierci Poego i zmieniła swoje podejście do życia. Kilka dni zmieszczonych w prawie pięciuset stronach.
Czytałam praktycznie bez przerwy, a po przeczytaniu jeszcze długo myślałam o „Nevermore”. Jak to...? Dlaczego to wszystko akurat tak się zakończyło? Kelly Creagh zafundowała mi mnóstwo akcji, nietuzinkowy pomysł i szeroką gamę bohaterów. Isobel nie przypomina większości książkowych bohaterek – jest cheerleaderką i myśli o tym, jak się wymigać od projektu, zamiast wzdychać do Varena i dziękować Swansonowi, że jej go przydzielił. A Varen, jak trafnie zauważono, nie jest mroczny z urodzenia, tylko z wyboru. I przez niego muszę zakupić sobie długopis z fioletowym tuszem. :)
Najbardziej spodobał mi się pomysł śmierci Poego. Pokonany własnymi fantazjami. I oczywiście zakochałam się w okładce. Kruk jest ważny dla fabuły, a i sama autorka na swojej stronie chwaliła polskie okładki. Patrzyłam długo na okładkę, na tego kruka, i nie mogłam się napatrzeć. Coś wspaniałego. Jaguar zrobił kawał dobrej roboty!
Nie ma chyba rzeczy, która mi się nie podobała. Co prawda, wszystko posiada wady, ale ja ich nie zauważyłam podczas lektury „Nevermore”. Chociaż... Wadą mogły być niejasności, skąd Varen wiedział o Nokach i o tym wszystkim w tamtym świecie. Innych wad nie zauważyłam i cieszę się, bo to kolejna książka, która ma zaszczyt stać na półce z innymi moimi ulubionymi książkami. Z pewnością przeczytam ją jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze...
Dawno już nie zarwałam nocy dla książki. Miło było znów czytać przy świetle lampki, chociaż powinno się już spać. „Nevermore” wciąga okropnie. Książkę czytanie na własną odpowiedzialność – nie chcę być winna nieodrobionej pracy domowej czy zarwanej nocy. Trudno ubrać w słowa, jak bardzo mi się podobało. Bo recenzja mogłaby się składać wyłącznie z powtarzanych raz po raz zdań: „Kocham Varena!” oraz „Kocham tę książkę!”. Naprawdę starałam się, by tak nie było. Oczywiście nie wyszło. :)
„Nevermore” całkowicie mnie zaczarował. Mogłabym polecić wszystkim, bez wyjątku. Ale przecież nie każdemu może się spodobać Varen, który był mroczny z wyboru, nie z urodzenia. Albo Isobel, głupiutka z początku cheerleaderka. Mnie się podobało i mogę wam powiedzieć, że się wręcz zakochałam w tej książce. Miłośnicy romansów paranormalnych powinni być zachwyceni pomysłem, lubiący twórczość Poego teorią dotyczącą jego śmierci, a znudzeni schematycznymi powieściami – zakończeniem. Które mnie osobiście dobiło i nie mogłam w nie uwierzyć. Ale nie poszłabym teraz do autorki i nie kazała go zmienić. Chyba. Mimo że schemat jest denerwujący, lubię go i lubię zakończenia typu „padli sobie w ramiona”. Nie powiem wam, jak pisarka odbiegła od tego w „Nevermore”. Musicie to po prostu przeczytać.
Nie wahajcie się sięgnąć po tę książkę. Nigdy więcej. Nevermore!
_________________
„Kruk”, E.A. Poe, w tłumaczeniu J. Kozak

Za egzemplarz przedpremierowy po stokroć dziękuję najlepszemu na świecie wydawnictwu Jaguar!
 

piątek, 21 października 2011

„Wśród ukrytych. Wśród oszustów”; Margaret Peterson Haddix

Bez prawa istnienia”

Po przeczytaniu „Igrzysk śmierci” zaczęłam lubić antyutopie, których coraz więcej na księgarnianych półkach. Na „Dzieci Cienie” czekałam, odkąd pojawiła się wzmianka o wydaniu tej serii – przecież tego jeszcze nie było. Margaret Peterson Haddix wydawała się nie pisać dla pieniędzy, teraz, w momencie, kiedy dystopie stają się coraz bardziej popularne. Tak więc z czystą przyjemnością i wysokimi wymaganiami zajęłam się czytaniem „Wśród ukrytych” oraz „Wśród oszustów”.
Dom może być więzieniem, nawet jeśli mieszka się z kochającą rodziną. Po Wielkim Głodzie ustawa populacyjna zabroniła trzymać zwierzęta domowe, a także mieć więcej niż dwójkę dzieci. Karą za złamanie tego prawa było jedno: śmierć. Luke Garner to trzeci potomek w rodzinie. Nielegalny potomek. Wie, jak to jest żyć w ciągłym zamknięciu i kocha chwile, kiedy może wyjść do pobliskiego lasu, oddychać świeżym powietrzem i uprawiać ogród. Nic jednak nie trwa wiecznie. Władze wycięły las i postawiły w jego miejscu domy dla bogatych mieszkańców – notabli. Teraz Luke musi ciągle kryć się w domu, bez nawet wyjrzenia przez okno. Nie może jeść nawet z rodziną przy stole, bo ktoś może go zobaczyć. Bo przecież... nie powinien istnieć. Jego nie ma. Nie powinno być.
Do czasu. Notable mają większą władzę, ale nawet oni nie mogą posiadać trójki dzieci. Jednak czy zawsze słuchają zasad? Luke patrząc przez otwór wentylacyjny w swoim pokoju na strychu, zauważa, że w jednym z domów pali się światło. A potem... gaśnie. Przecież wszyscy wyjechali, liczył ich, był pewien. A to oznacza, że nie jest sam. I wtedy poznaje Jen. Osóbkę strasznie zadziorną i upartą, na swój sposób postrzegającą świat i ludzi. Pokazuje Luke'owi, ile na całym świecie jest Dzieci Cieni, pokazuje mu też czat, gdzie mogą spokojnie pisać. Jen wpadła na genialny pomysł zorganizowania pikiety i przywrócenia praw trzecim dzieciom. Nie zauważyła tylko, że nie wszyscy są tak odważni jak ona. I jak bardzo jest naiwna...
Wydawnictwo Jaguar świetnie postąpiło, łącząc dwie części „Dzieci Cieni” w jednym tomie, dając grubą i wciągającą lekturę. Gdyby „Wśród ukrytych” i „Wśród oszustów” wydane były osobno, nie warto byłoby kupić tak cienkich pozycji, w dodatku zakończenie jest niezwykle zaskakujące i po prostu bardzo sprawia, że chce się poznać dalsze losy Luke'a. Pochwalić trzeba również okładkę – mroczną i tajemniczą, zrozumiałą dopiero podczas czytania książki.
Margaret Peterson Haddix pisze zwięźle i prosto, a przy tym doskonale opisuje zasady rządzące światem po Wielkim Głodzie. W dodatku potrafi kreować świetne postacie, jak na przykład skrajnie różni Luke i Jen. Luke, wiejski chłopak, bojący się wyjść na zewnątrz, wierzący, że Policja Populacyjna podsłuchuje telefony i może go namierzyć przez komputer. Jen z kolei nie boi się iść do galerii handlowej z fałszywą przepustką albo urządzać pikietę. Między nimi był ogromny kontrast. I to było najlepsze w tej serii.
Fabuła skupiała się na Luke'u, a akcja płynęła szybko i niespodziewanie. Świat pani Haddix był zadziwiająco prawdziwy i pełen sekretów i zdrajców. Ci ostatni ujawniają się dopiero w drugiej części i to pod koniec, co nadaje dynamiki fabule. Przecież można tyle z nimi zrobić! Tyle wymyślić! A autorka nie poszła na łatwiznę i szczerze mówiąc, zaskoczyła mnie całkowicie!
Żadna książka – niestety – nie jest bez wad. Czasem trafią się jednak bliskie ideałowi. Czy można uznać „Dzieci Cienie” za jedną z takich? Tak. Ale mimo wszystko, o ile pierwsza część była poruszająca i naprawdę chwytająca za serce, to druga już jej nie dorównuje. Nie spodobał mi się ogólny pomysł na Szkołę dla Chłopców Hendricksona, na tajne zebranie i wieczne sekrety. Chociaż akcja cały czas zaskakiwała. Nie wiadomo było, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Ponadto zakończenie „Wśród oszustów” nie ciekawiło już tak jak w poprzedniej części. Ta książka mogła stanowić jedną całość. Wiadomo jednak, że tomów będzie więcej.
Polecam „Dzieci Cienie”, bo totalitarne państwo wykreowane przez nią tworzy rzeczywisty obraz przyszłości. Ona naprawdę może taka być, może zapanować Wielki Głód, może być ustawa populacyjna... To przerażające, że fikcja literacka może być urzeczywistniona. Miałam wiele refleksji podczas czytania. Jak to by było żyć w domu będącym własnym więzieniem? Jak musiał czuć się Luke, gdy nie mógł już nawet jadać posiłków z rodziną? Ta książka naprawdę porusza.
Ci, którzy „Igrzyska śmierci” mają już za sobą, z pewnością powinni sięgnąć po serię Margaret Peterson Haddix. Innym też to radzę – nie dam sobie ręki uciąć, że „Dzieci Cienie” się spodobają, ale mam taką nadzieję. Chciałabym, żeby jak najwięcej osób ją przeczytało. Bo taka przyszłość może nas czekać.

Za książkę bardzo dziękuję niezawodnemu jak zawsze wydawnictwu Jaguar!

„Księga Sandry”; Tamora Pierce


Obrazek poniżej przenosi do recenzji:

„Enklawa”; Ann Aguirre


Jak zawsze - obrazek poniżej przenosi do recenzji:


sobota, 15 października 2011

„Jak spisali się „Piraci...”, wypływając na nieznane wody?”

Tytuł: Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (ang. Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides)
Reżyser: Rob Marshall
Obsada: Johnny Deep, Penelope Cruz, Geoffrey Rush, Ian McShane
Czas trwania: 2 godz. 17 min.

Ścieżki kapitana Jacka Sparrowa tym razem skrzyżują się ze ścieżkami pewnej kobiety z jego przeszłości (Penelope Cruz). Sparrow będzie zastanawiał się czy połączyła ich miłość, czy wyłącznie poszukiwania osławionego Źródła Młodości. Kiedy kobieta zmusza go do wejścia na pokład statku pirackiego „Zemsta Królowej Anny” pod dowództwem osławionego Czarnobrodego (Ian McShane), Jack nie wie kogo winien się lękać bardziej – jej czy Czarnobrodego.

 
RECENZJA CZASOWO NIEDOSTĘPNA :)
Gdyż wolałabym nie zostać posądzona w szkole o ściąganie recenzji z internetu! ^^

środa, 12 października 2011

Rozmowy kontrolowane: Na Hearne'a urok

Kevin Hearne – autor Kronik Żelaznego Druida, w których Atticus co rusz wpakowuje się w kłopoty. I tak od dwóch tysięcy stu lat...

Nadeine: Czemu właściwie zacząłeś pisać książki?
Kevin Hearne: Zacząłem pisać po przeczytaniu świetnej książki Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Opowiada ona o potrzebie zachowania indywidualności w społeczeństwie, które wymaga przystosowania się do niego.

N.: Skąd wziąłeś pomysł na postać Atticusa?
K.H.: Poszukiwałem czarodzieja, który mógłby rozmawiać ze zwierzętami – zwłaszcza z psem takim jak Oberon. Kiedyś pomyślałem, by użyć druida i zacząłem szukać informacji, czy długo żyją. Odkryłem, że istnieje kilka różnych sposobów w irlandzkiej mitologii, by to osiągnąć długowieczność.

N.: Ile części będą miały Kroniki Żelaznego Druida?
K.H.: Seria będzie miała do dziewięciu części, zależy, czy kolejne będą się wciąż sprzedawały tak dobrze. W tej chwili mam kontrakt na sześć tomów z USA; Polska nie wykupiła jeszcze praw do części od czwartej do szóstej.

N.: Czy masz swoją ulubioną postać z twojej serii? Jeśli tak, to kim ona jest?
K.H.: Uwielbiam Peruna, rosyjskiego boga piorunów. Jeśli nie czytałyście trzeciej części, nie poznałyście go.

N.: Skąd bierzesz te fantastyczne pomysły? Czy twój boski humor jest cechą wrodzoną? :)
K.H.: Nie jestem pewien, skąd bierze się ten humor. Prawdopodobnie pochodzi z tych wszystkich komiksów, które zwykłem czytać, i sobotnich porannych kreskówek? Niektóre z pomysłów mają swoje źródło w mitologii.

N.: Lubisz Polskę? W Twojej książce są polskie wiedźmy – złe i dobre – ale... mam nadzieję, że jednak lubisz nasz kraj!
K.H.: Nie byłem jeszcze w Polsce, ale oczywiście kocham Polaków! Mam dwójkę polskich przyjaciół tutaj, w Arizonie, Kasię i Leszka, którzy dostarczyli mi polskie tłumaczenie niektórych fragmentów w angielskiej wersji książki. (Jeśli czytaliście polską wersję, możecie nie zdawać sobie sprawy, że w angielskiej wersji są takie fragmenty). I mam też polskich teściów, którzy mieszkają na Rhode Island. Są wspaniałymi, genialnymi ludźmi, ale zauważyłem, że Polacy rzadko (jeśli w ogóle) pełnią role w amerykańskiej fikcji i pomyślałem, że nadszedł czas, aby to naprawić. Mam nadzieję, że Amerykanie zdają sobie sprawę, co powinni zauważyć dawno temu – Polacy żyją wśród nas i są niesamowici!

N.: Masz jakieś hobby?
K.H.: Lubię malować miniatury i grać w grę planszową nazywaną HORDES z moim przyjacielem, Alanem. Oto przykład tego, o czym pisałem: http://privateerpress.com/hordes/gallery/circle-orboros/units/reeves-of-orboros

N.: Jaki był twój ulubiony przedmiot szkolny w młodości?
K.H.: Mój ulubiony przedmiot zmieniał się wraz z wiekiem. Kiedyś lubiłem muzykę; grałem na puzonie. Potem polubiłem bardzo sztukę i nawet studiowałem kilka lat projektowanie graficzne w college'u. Ale potem zdałem sobie sprawę, że to, co lubię najbardziej, to czytanie i mówienie o tym. To angielski był mimo wszystko moim ulubionym przedmiotem.

N.: Jakie książki polecasz?
K.H.: Cóż, przypuszczam, że to zależy od gustu, ale dla mnie jedną z najbardziej niezwykłych książek było Imię wiatru (ang. The Name of the Wind) Patricka Rothfussa. Jestem prawie pewny, że nie ma polskiego tłumaczenia.

N.: Może kilka słów do polskich fanów?
K.H.: Kocham was bardzo! Polska była pierwszym krajem, który przetłumaczył moje książki, i mam nadzieję, że reszta serii również zostanie przetłumaczona tak dobrze! Choć polski sabat zniknie na jakiś czas – wrócą do Polski, by go odbudować – to wrócą silne w szóstej części.

Dziękujemy bardzo za wywiad. Nie zapominaj – w Polsce masz wielu fanów!

PS: Bardzo przepraszamy za ewentualne pomyłki, angielski nie jest naszą mocną stroną.
K.H.: Wasz angielski jest DUŻO lepszy niż mój polski, więc nie martwcie się! Dziękuję wam bardzo za czytanie moich książek i znalezienie czasu na napisanie do mnie.


*


Na pewno powtórzę wywiady z pisarzami. Suzan chyba też! Kevin Hearne ma świetny kontakt z czytelnikami, a to ważne. No i cieszę się, że lubi Polskę ^^
Polubiłam Hearne'a i jego humor w książkach o Atticusie i wiem, że jego książki są sławne, ale jako pisarz nie popadł w samozachwyt. Chętnie poznałabym jego przyjaciół – Kasię i Leszka. Tylko z jakiego miasta pochodzą...
Do napisania niedługo,
Wasza Nadeine
oraz Suzan Dragon, okazjonalnie

„Mroczne szaleństwo”; Karen Marie Morning

Bycie Zerem sprawia kłopoty”

Coraz więcej elfów pojawia się w literaturze, czyżby kolejna fala książek? Cóż, nie wnikam w to bardzo, ważne, by te książki nie były bezsensowne, a wybaczę wszystko. Była już opowieść w tle z Szekspirem, szekspirowskie postacie – Oberon i Tytania, były elfy – aczkolwiek tylko piękne, ale Karen Marie Morning stworzyła je na nowo – piękne i niebezpieczne.
MacKayla Lane straciła siostrę studiującą w Dublinie i zamierza nie słuchać raportów policji, tylko sama zbadać sprawę. W Irlandii wcale nie jest tak kolorowo, jak opowiadała Alina – właściwie to niebezpieczna okolica. A kiedy Mac ma dziwne omamy – widzi wokół siebie Cienie i potwory nie z tego świata – wie, że jest coraz gorzej. Jej siostra zostawiła w komórce wiadomość głosową, całkowicie niezrozumiałą dla Mac. Bo co to jest na przykład szisadu, albo kim są „oni”, do których należał też nieznany przyjaciel Aliny? Kilka odpowiedzi znajduje w księgarni niejakiego Jericho Barronsa – faceta cokolwiek tajemniczego i irytującego.
Zaczyna się wyścig z czasem. Szisadu to w rzeczywistości Sinsar Dubh, księga elfów. Tak, elfów. Bo Mac jest jedną z Widzących Sidhe, a na dodatek jest Zerem – czyli dotknięciem „zamraża” na krótki czas te istoty. Z pewnością pomaga jej to podczas kłopotów. Czyli bardzo, bardzo często.
Nie podobało mi się. Nie wczułam się w położenie MacKayli, w ogóle nie rozumiałam Barronsa, a V'lane mnie wkurzał. Styl pani Morning był dobry i płynny, ale zgrzytała mi fabuła. Nie było co prawda aż tak źle, ale spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Silnej bohaterki, a nie chodzącej Barbie. Tajemniczego faceta, ale nie takiego jak Barrons. Zabójczych elfów, ale pewne ich zachowania naprawdę mi się nie podobały. Piszę krótko – bo i więcej nie będę krytykowała „Mrocznego szaleństwa”. A nuż komuś się podoba lub spodoba się w najbliższej przyszłości.
Ja bym tego nie polecała, ale są gusta i guściki – może akurat Tobie „Mroczne szaleństwo” się spodoba, a przygody Mac i Jericha wciągną cię do samego końca? Ze mną tak się nie stało. Zapowiadało się naprawdę świetnie, ale się zawiodłam. Cóż, moja strata. Ale... zastanówcie się dobrze, zanim kupicie tę książkę. Naprawdę.
Za książkę dziękuję wydawnictwu MAG!

niedziela, 9 października 2011

sobota, 8 października 2011

„Mrok”; Marianne Curley

 „W mroku podziemnego świata”

Osoby znające już twórczość Marianne Curley, mianowicie pierwszą część „Strażników Veridianu” – „Straż” – z pewnością niecierpliwie czekali na kontynuację przygód Ethana, Isabel i Arkariana. Premiera się przedłużyła z wakacji do września, z września do pażdziernika... Ale w końcu mogłam trzymać w łapkach własny egzemplarz, żądna dalszych podróży w czasie i więcej, dużo więcej Arkariana. Czy się tego doczekałam? Och, z pewnością.
Pozornie wszystko pozostało w normie – Ethan został Nauczycielem Matta, Isabel wtajemniczała go w różne sprawy Straży, a Arkarian pozostał Arkarianem. Jednak to nie trwa długo. Bo Chaos jest zła. I Chaos chce się zemścić.
Wszystko leci na łeb, na szyję, kiedy podczas wspólnej misji z Isabel Arkarian zostaje porwany. Więziony w podziemnym świecie, z którego nie ma ucieczki, jest torturowany, by wydobyć z niego informacje. Jednak na marne – nieśmiertelny mimo najgorszego bólu nie zdradza tajemnic Straży. Tymczasem Isabel chce wyruszyć na misję ratowania Arkariana. Nikt nie wyraża na to zgody. Zrozpaczona jest nie tylko ona, ale też Ethan (z dwóch powodów: jego mentor został porwany i Isabel go nie kocha...), a Matt jest zdeterminowany, by pomóc im w tej misji. Ale chłopak nie ma jeszcze żadnych talentów, jedynie nauczył się trochę od Ethana o walce. I to on ma być przywódcą z Proroctwa?
Oczywiście Isabel nie słucha Strażników i wkrótce potem wyrusza na wyprawę poszukiwawczą z Ethanem. Oboje nie wiedzą, że mają pasażera na gapę... Czy wydostaną się z podziemnego świata, skoro niewielu zdołało to zrobić? Czy uratują Arkariana zanim zostanie zabity? Na te i inne pytania odpowie wam treść „Mroku”!
Mogłabym długo rozwodzić się nad lekkością pisania, wspaniałymi bohaterami i świetnym pomysłem na „Mrok”. Marianne Curley właśnie trafiła na półkę z ulubionymi autorami, głównie za wątki historyczne – bo historię uwielbiam! - oraz postać Arkariana oczywiście. Warto przeczytać tę książkę. Nie ma wampirów, wilkołaków, aniołów, demonów czy czego tam jeszcze chcecie. Tylko Strażnicy, bez większych mocy (nie licząc czytania w myślach, teleportacji, telekinezy, iluzji, uzdrawiania i innych). Tym razem narracja również była prowadzono dwutorowo. W większości rozdziałów opowiadała Isabel, jednak w reszcie narratorem był Arkarian. To było... ciekawe doświadczenie. Już w pierwszym tomie chciałam mieć wgląd w jego myśli, a teraz, kiedy to się ziściło, nie zawiodłam się. Dwa silne charaktery opowiedziały tę historię w niemal idealny sposób. Mimo walk i prób, rozlewy krwi i innych drastycznych wydarzeń, chciałabym tam się znaleźć.
Rzecz jasna pojawił się trójkąt miłosny, bo przecież to najciekawsze, prawda? Ale też przesadzone i schematyczne. Nie traktowałam tego jako wadę, jako zaletę niestety też nie. Nie denerwowało mnie to, nie miałam ochoty wejść do książki, złapać Arkariana za fraki, potrząsnąć nim i powiedzieć „Przestać, chłopie! To się robi nudne, do diabła!”. Czyli, uproszczając – nie było źle! Może nawet dodawało swoistego klimatu... Jednak schemat pozostaje schematem. To już było, dziękujemy. Całe szczęście, że autorka znalazła wyjście z tej sytuacji. Jakie? Przeczytajcie!
Będę się powtarzała – „Mrok”, jak i cała trylogia „Strażnicy Veridianu”, są świetni, wspaniali i ogólnie najlepsi. Za co ich kocham? Za podróż do starożytnej Grecji, za twierdzę w Atenach, za podróże w czasie, za twardo stąpającą po ziemi Isabel i rzecz jasna za Arkariana! Właściwie to najbardziej z całej fabuły spodobało mi się zakończenie. Ach, Lorian i te jego „genialne” pomysły... To było zaskakujące i całkowicie nieprzewidywalne. Strona, jedna strona książki, obróciła w proch wszystkie moje teorie tyczące się zakończenia.
Polecam gorąco. Głównie młodzieży, ale starsi powinni być zadowoleni (wypróbuję to na mamie ^^).
I pamiętajcie! Chaos była kobietą! :)

Za „Mrok” dziękuję po stokroć jedynemu w swoim rodzaju wydawnictwu Jaguar! Oni wiedzą, co dobre :)

PS Czy po przeczytaniu ktoś jeszcze śmie wątpić w boskość Arkariana?

piątek, 7 października 2011

Stos październikowy!

Drogie moje człowieki,
dawno nie było i stosu, i notki. Uroki szkoły... -.- No ale stos okazały jest, tylko kiedy to ja przeczytam? Bez dłuższych wstępów – opis jest na zdjęciu, jak coś, to powiększcie je sobie.


niedziela, 2 października 2011

„Pomiędzy”; Tara Hudson


Pomiędzy światem przewidywalnym a krainą duchów...”

Gdybyście byli niematerialni, jedynie duchami błąkającymi się po świecie bez celu, ciągle wracającymi do miejsca własnej śmierci, ciągle powtarzający koszmar utraty życia. Amelia to dziewczyna, która nie zna nic prócz swojego imienia. Wie jednak, że umarła w rzece, ale nie wie, czemu skoczyła z mostu i utonęła. I kiedy Joshua ma umrzeć w podobny sposób, w ciemności rzeki, Amelia go ratuje. Nie wie jak, nie wie czemu – przecież nie może dotykać rzeczy! A jednak dzięki niej chłopak odzyskuje życie po kilku chwilach śmierci. Dziwnie brzmi, prawda?
Przy nim Amelia odzyskuje urywki wspomnień ze swojego życia, poznaje siebie na nowo. A Joshua poznaje dziedzictwo rodziny Mayhew, niebezpieczne dla ducha. Ducha, w którym... się zakochał. Tak, między nimi rodzi się uczucie. Bowiem tylko przy nim Amelia czuje się człowiekiem – może poczuć fakturę skóry, kiedy mają złączone ręce... Ale jak wiadomo, los bywa złośliwy. Otóż na scenę wkracza babcia Ruth, egzorcysta z powołania. Zakazuje Joshui spotykać się z duchem kategorycznie. Rzecz jasna nikt nie przejmuje się jej słowami. Ot, zwariowana staruszka – myślą. Jakże się mylą...
„Bo jaką przyszłość mogą mieć przed sobą atrakcyjny chłopak i dziewczyna z zaświatów?” – pisze na okładce. Ja także zadawałam sobie to samo pytanie. Przecież Amelia jest martwa i niematerialna! Tara Hudson wybrnęła z tego świetnie. Po prostu... Żeby zrozumieć dokładnie, o co chodzi, trzeba przeczytać „Pomiędzy”. Wytłumaczenie tego teraz byłoby z pewnością dobrym rozwiązaniem, ale zdradziłabym zbyt wiele fabuły. Dodam tylko, że takie rozwiązanie całkowicie mnie satysfakcjonuje.
„Pomiędzy” to książka wahająca się pomiędzy „paranormal romance” a zwykłym romansem, pomiędzy zaskakującą akcją i przewidywalnością wydarzeń, pomiędzy sympatycznymi bohaterami a babciami egzorcyzmującymi biedne duchy. Tak właśnie można opisać dzieło Tary Hudson. Zapunktowało u mnie głównie to, że książka jest zamkniętą całością – nie ma kolejnych tomów, części, jest tylko „Pomiędzy”. A przynajmniej tak sądzę po przejrzeniu strony autorki, gdzie nie znalazłam informacji o dalszych losach Joshui i Amelii.
Co do okładki, to zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Jest piękna i doskonale obrazuje Amelię – na moście, w białej sukni, którą miała w chwili śmierci. I to niknięcie postaci... Sprawia po prostu wrażenie, jakby dziewczyna była duchem. Którym, nawiasem mówiąc, jest. Więc okładka pasuje idealnie moim zdaniem i nie mogę się na nią napatrzeć. Choćby dla niej warto kupić „Pomiędzy”. Nie, żeby treść była zła. Bo nie była w żadnym wypadku.
Książkę czyta się zaskakująco szybko! Dzisiejszego ranka ją zaczęłam – i zaledwie kilka godzin później mogłam ją odłożyć na półkę z wielkim uśmiechem na twarzy. Dlaczego? Ponieważ historia Amelii i Joshui to to, czego się często szuka w gatunku „paranormal romance”. I mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że ja to znalazłam na kartach „Pomiędzy”.
Lubię takie historie. Historie miłości dość dziwnej (okej, Amelia jest DUCHEM; trochę dziwne pewnie byłoby całowanie ducha...), z przeciwnościami losu (troskliwa babcia Ruth i te jej egzorcyzmy... ach, czego więcej trzeba?), z zaskakującym, choć przecież jednocześnie przewidywalnym zakończeniem. Wiadomo, jak kończy się wiele historii. Ale i tak nas zaskakują. „Pomiędzy” Tary Hudson to taka właśnie książka – wie się, co się stanie, zna zakończenie, a i tak wiele rzeczy zaskakuje, tak bardzo, że każdą kolejną kartkę przewraca się z zapartym tchem. Nie można się wprost oderwać od treści.
To kawał dobrej roboty, ale niestety głównie dla dziewczyn. Wątpię, by chłopaki znaleźli coś ciekawego w książce – ale oczywiście nie każę wam tego nie czytać! Najlepiej właściwie zapoznać się z treścią i dopiero wtedy ją ocenić. Moim zdaniem „Pomiędzy” jest godne uwagi. To lektura lekka, z humorem i akcją, ale średnio zapadająca w pamięć. A jednak wyjątkowa.

Za książką bardzo, bardzo, bardzo dziękuję niezastąpionemu wydawnictwu Jaguar! Ogłaszam wszem i wobec, że Jaguar jest boski! Dziękuję za uwagę.

wtorek, 20 września 2011

„Upadłych”; Lauren Kate

W każdym życiu...”

Gatunek „paranormal romance” jest już bardzo znany. Przyszedł czas na wampiry, potem wilkołaki, a teraz zaczęto coraz więcej pisać o aniołach. Osobiście lubię takie „czasoumilacze”, ale bądźmy szczerzy – to nie zawsze jest lektura wysokich lotów. Po przeczytaniu „Upadłych” Lauren Kate mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony – typowa książka dla młodzieży. Z drugiej – jakiś ledwie wyczuwalny powiew świeżości. Choć i on nie zawsze jest dobry. Ale od początku.
Lucinda Price trafia do więzienia... – och, przepraszam – ...szkoły dla dzieciaków z przeszłością, po tym, jak w pożarze zginął jej znajomy Trevor, a ona, mimo że także była w płomieniach, nie ucierpiała tak bardzo. Policjanci potakiwali jej słowom, kiedy wszystko opowiadała, ale wiedziała, że jej nie wierzą. Kiedy pierwszego dnia w Sword & Cross Luce widzi Daniela Grigori, ma dziwne wrażenie, że go zna, że już wcześniej go spotkała. Po miłym powitaniu środkowym palcem przestaje się nim interesować. Nie na długo jednak – w końcu i ona, jak wiele dziewcząt przed nią, zaczyna szukać jakichkolwiek informacji o Danielu. Pomaga jej w tym Penn, która ma dostęp do akt uczniów, ale to niewiele daje – chłopak nadal pozostaje jedną wielką niewiadomą.
Ale oczywiście, jak to zwykle bywa w takich historiach, Daniel zaczyna rozmawiać z Luce, być o nią zazdrosny i jeszcze bardziej skryty. A Lucinda rzecz jasna nie poprzestanie, póki nie dowie się o nim wszystkiego. Zwykła historia? Nie do końca. Rozwiązanie sprawy Grigoriego, faktu, że Luce go dobrze zna, jest zadziwiające i to jest jeden z nielicznych powiewów świeżości. W „Upadłych” jest wojna – ale tylko w tle, miłość – ale naprawdę długotrwała, przyjaźń – choć nie zawsze kończąca się szczęśliwie. I oczywiście trójkąt. Bez tego chybaby nie było „paranormal romance”. Cam i Daniel zakochani w Luce – czy może to tylko jakaś gra? By się dowiedzieć, wystarczy przeczytać książkę.
Nie chodzi o to, że „Upadli” mi się nie podobali – bo podobali się, jak większość pozycji z tego gatunku. Chodzi o to, że to wszystko – prawie wszystko – już było. Chłopak nie z tego świata. Dziewczyna, oczywiście nim zainteresowana. I zakochana w nim. Oraz drugi chłopak, chcący poderwać główną bohaterkę – ot, trójkąt. To jest cały schemat. Owszem, nie spotkałam się jeszcze z zakładem poprawczym w „paranormal romance” ani z reinkarnacją, jednakże to naprawdę niewiele w porównaniu ze schematycznością.
Z początku akcja szła dość szybko – opowieść o cieniach, które widzi Luce, i ich atakach, poznawanie poprawczaka i zapoznanie się z Arianne – ale potem... wszystko ucichło. Było dość opornie. Główna bohaterka ciągle myślała o Danielu i chciała się do niego zbliżyć, a ten uparcie ją odrzucał. Ale nie poddawała się. Poznawanie przodków chłopaka także wydawało się być nużące, głównie dlatego, że nie przynosiło to większych efektów. A potem znów Lauren Kate przyspieszyła tempo i ostatnie pięćdziesiąt stron czytałam na jednych wdechu, rozkoszując się zaskakującym epilogiem. Przyjaciele stali się wrogami. Dowiedziałam się, że miłość nie zawsze zwycięża.
Nie powiem „nie” kontynuacji noszącej tytuł „Udręka”. Chętnie poznam dalsze losy Daniela i Luce. Aczkolwiek ta książka nie wniosła zbyt wiele. Ot, kilka godzin czytania i koniec. Poleciłabym ją wszystkim, którzy chcą spędzić niezobowiązujący wieczór z lekką książką w dłoni. I oczywiście fanom „paranormal romance”, którzy z pewnością lubią takie opowieści o niespełnionej miłości... No dobrze, kończę, bo za dużo fabuły zdradzę :)

„Porta Coeli. Czarne Żniwa”; Susana Vallejo


By przejść do recenzji, wystarczy kliknąć na obraz poniżej:

sobota, 17 września 2011

„Złodziej pioruna”; Rick Riordan

Jak Percy (prawie) doprowadził do wojny”

Rick Riordan – to nazwisko jest mi już bardzo dobrze znane po przeczytaniu pierwszych części Kronik Rodu Kane. Przypuszczam też, że wielu młodszych czytelników również zna tego pana za jego pierwszą serię o herosie Percym Jacksonie. I właśnie tą serią się niedawno zajęłam, a konkretniej „Złodziejem pioruna”. Cóż mogę powiedzieć po lekturze? Na przykład to, że Riordan znów rozbudził we mnie miłość do mitologii.
Percy Jackson jest dyslektykiem i ma ADHD, przy czym posiada również wyjątkowego pecha – mimo dwunastu lat wyrzucono go już z kilkunastu szkół w Nowym Jorku. Yancy Academy, do której tymczasowo uczęszcza, przestaje być dla niego bezpieczna, kiedy znienawidzona nauczycielka matematyki pani Dodds zmienia się w potwora, a pan Brunner uczący Percy'ego mitologii, greki i łaciny, daje mu miecz do obronienia się. A chwilę później okazuje się, że te wydarzenia nie wydarzyły się. Dziwne, prawda? Percy też tak myśli, więc kiedy „przypadkowo” podsłuchuje rozmowę swojego przyjaciela Grovera z panem Brunnerem, wie, że oni coś wiedzą na ten temat. A potem sprawy lecą na łeb, na szyję...
Mitologiczny Minotaur atakuje Percy'ego, jego mamę i przyjaciela, chłopak trafia do Obozu Herosów – dzieci bogów i ludzi, dowiaduje się, że ślini się przez sen, jest synem jakiegoś starego boga i zyskuje sobie wroga w postaci dzieciaków od Aresa, boga wojny. Tak, Percy Jackson nie ma łatwego życia. Kiedy otrzymuję misję i przepowiednię od zmumifikowanej wyroczni, wybiera na swoich towarzyszy: satyra Grovera i... Annabeth, która właściwie sama pcha się w świat pełen potworów. A podobno dzieci Ateny miały być mądre... Tak więc Zeusowi zaginął jego bezcenny piorun piorunów, a podejrzenia spadają oczywiście na Percy'ego. Chłopak będzie musiał udowodnić swoją niewinność, odnaleźć najsilniejszą broń na świecie, urządzić sobie wycieczkę do Hadesu. A po drodze z pewnością spotka tłum potworów chcących go z przyjemnością zabić i skonsumować.
Kolejna książka Ricka Riordana, którą polubiłam od pierwszego przeczytania. Ten styl, ta lekkość snucia opowieści, humor i łatwy przekaz najważniejszych informacji o mitologii – to wszystko sprawia, że wszystkie dzieła tego autora będą zapamiętane. Seria o Percym Jacksonie to debiut Riordana. Naprawdę udany debiut, można dodać.
Polubiłam Percy'ego Jacksona tak, jak polubiłam Sadie Kane. Naprawdę, chłopak czasem w najgorszej sytuacji potrafi powiedzieć coś śmiesznego. Nawet jeśli znajduje się w Hadesie i z każdą sekundą trafi życie. Zaczęłam się zastanawiać, do którego domku w Obozie Herosów by mnie przydzielono. Do Ateny? Wszak lubię czytać... Apollo? No, tworzę recenzję, a to już coś. Nie, nie. Hypnos! Lubię spać do dziesiątej, to byłby istny raj na ziemi... :)
Dzięki wszystkim książkom Riordana na powrót zakochałam się w mitologii i poznałam wiele szczegółów, które wcześniej pewnie przeoczyłam, ucząc się z podręcznika do historii. Percy pokazał, że bogowie mogą nadal istnieć, że nie zniknęli i niektórzy o nich nadal pamiętają. Rzecz jasna wiadome jest, że to tylko mity, ale... Czy na pewno? Każda książka tego autora znajdzie u mnie miejsce, każdą z nich przeczytam po kilka razy – jestem tego pewna. Chciałabym tylko, żeby napisał jeszcze więcej powieści, o każdej możliwej mitologii. Bylebym mogła dłużej poznawać jego twórczość.
Polecam wszystkim. To wieczór, góra dwa, dobrej rozrywki zmieszanej z mitologią, posypanej solidną garścią humoru, z którego znany jest Rick Riordan. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – walki na miecze, choć niezbyt dokładnie opisywane, ale jednak; mitologię i wiele mitów, choć zabarwionych humorem; i oczywiście wspaniałą fabułę!

piątek, 16 września 2011

Top 10: książki, które powinny mieć swoje adaptacje filmowe

Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć książek, które powinny mieć swoje adaptacje filmowe.

Zaraz, zaraz. Jak to... już kolejne Top 10? To tak szybko minął tydzień? No ale teraz to nawet dobrze, że wszystko tak szybciutko mija – szkoła prędzej się skończy :) Powiem, że musiałam nieźle się wysilić, żeby znaleźć książki bez adaptacji filmowych, a które chciałabym żeby sfilmowano. Tak więc zapraszam na kolejne Top 10!
(O, i znów jest piątek!)


Seria Dary Anioła

No wiem, wiem, ekranizacja ma być na pewno, ale... Mimo wszystko, seria musiała się znaleźć. Nawet jeśliby miała setki adaptacji, i tak by była. Bo ją kocham całym sercem i jak zobaczycie dziewczynę w koszulce z napisem „I want to South Carolina with Magnus”, to albo ja, albo Suzan. Forumowiczki powinny wiedzieć, cóż ten napis oznacza ^^ No i jestem zadowolona z doboru aktorów – Lily Collins jako Clary wypada według mnie idealnie – ale na razie tylko wygląd, po wyjściu filmu zobaczymy jeszcze... :) A Jamie Campbell Bower? Jak już przeżyłam pierwsze załamanie, uważam, że nawet pasuje... Ale kto – pytam się, KTO? – będzie grał Magnusa?!



Seria Diabelskie Maszyny
Musiałam. Jem, mój kochany Jem, zobaczyłabym go chętnie na srebrnym ekranie... I wiktoriański Londyn również, kocham te czasy, są wspaniałe! I Churcha też bym ujrzała. I Tessę. I Charlotte. I MAGNUSA! 








Kroniki Rodu Kane 
Uwielbiam Cartera i Sadie, uwielbiam Anubisa, i zobaczenie ich na wielkim ekranie byłoby wspaniałe... Jednakowoż, jeśliby popsuli moje wyobrażenie boga papieru toaletowego, byłabym zła. Baaardzo zła. Ciekawa jestem, jak przedstawiono by tych wszystkich bogów, „hedżiowanie” Sadie, te wszystkie walki! Tak, bardzo chciałabym zobaczyć ekranizację. 






EON i EONA
To MUSI być zekranizowane, choćbym miała wywlec dobrego reżysera z jego własnego domu, zrobić to samo z resztą ferajny (tj. kamerzyści, oświetleniowcy, etc.) i z aktorami. Po prostu ta historia jest tak świetna, że adaptacja byłaby tu jak najbardziej na miejscu. Kygo mój kochany... Tak, tak, Suzan – Ido też... 








Las Zębów i Rąk
O, to też chętnie bym obejrzała. Te ułamane palce i kończyny zombie, gnijące twarze... Cud, miód! (Mimo że mam tymczasowo dość zombie... No ale mnóstwo czasu minie, nim nakręcą adaptację, nie?) Poza tym, może wreszcie by ktoś stworzył w miarę dobrą ekranizację. No dobra, wiadomo, że to niemożliwe... 






Seria In Death...
...autorstwa niezrównanej Nory Roberts. Kocham Eve Dallas, po prostu jak zobaczę jakąś książkę z tej serii, muszę albo ją wypożyczyć (a są tylko cztery czy pięć w miejscowej bibliotece... -.-''), albo kupić. Do tej pory kupiłam jedną, bo... omijam kryminały z tegoż powodu. No i widziałam idealnego Roarke'a! Ale nie znam nawet nazwiska aktora, ech... 




Intruz
Autorstwa Stephenie Meyer. I planowana jest ekranizacja, powiem Wam! Tylko żeby w rolę Melanie wcieliła się Sophia Bush, to już byłabym w siódmym niebie! 











Kroniki Żelaznego Druida
Bo Atticus jest świetny z tym jego poczuciem humoru, no i chętnie obejrzałabym oczywiście Oberona!
 







Dziewczyny z Hex Hall
Sophie i spółka powinna mieć adaptację – ot, film na babski wieczór, nic wielkiego, ale jednak. Lubię tą trylogię za to, że naśmiewa się (w delikatny sposób) z tych wszystkich schematów „paranormal romance”. Są wampiry, wilkołaki, czarownice i demony. Jest trójkąt miłosny. I to wszystko tylko sprawia, że chce się więcej! Osoby czytające takie książki z pewnością znajdą wiele motywów z innych książek. Jestem tego pewna. 





Strażnicy Veridianiu
Bo Arkarian. I tu całe uzasadnienie. Uwielbiam tę historię i nadaje się ona na film, bo – cytuję (ale nie siebie :) ) – akcja leci „byle szybciej, byle więcej”, jak w filmach. Ot, i cała filozofia :)