poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Stosownie i majówkowo :)



Na pierwszy ogień idzie – niefortunnie ułożona na zdjęciu do góry nogami – Miłość alchemika Avery Williams, egzemplarz od Nastek.pl. Książka cieniutka i dla mnie „na raz”, w dodatku średnio ciekawa. Recenzja niedługo.
Patrol Ann Aguirre, czyli druga część Enklawy. Jeszcze nie czytałam, ale jestem strasznie ciekawa, co tym razem będzie się działo z Karo i Cieniem. Również od Nastka.
Kolejna pozycja to Dziewięć żyć Chloe King Liz Braswell. Wciąż nieprzeczytana, ale zapowiada się ciekawie. :) Jak wyżej, Nastek.
Niespodzianka, który przyszła razem z „Blaskiem”, czyli Partials: Częściowcy Dan Wells od wydawnictwa Jaguar. Recenzja właśnie się pisze, a książka bardzo mi się spodobała.
Wymieniony wcześniej Blask Amy Kathleen Ryan, również przeczytany i również od Jaguara.
Zrecenzowany już Przegląd końca świata: FEED Miry Grant, który podbił me serce! :3
I ostatnia pozycja, wciąż czytana – Sekretna księga Dantego Francesco Fioretti. Wrażenia: nie tego się spodziewałam, ale źle nie jest.


I jeszcze manga, którą być może zrecenzuję – Pandora Hearts. Jest naprawdę ciekawa i ładnie narysowana. :)


Ostatni, sobotni zakup, któremu nie mogłam się powstrzymać – Hobbit J.R.R. Tolkiena. Chciałam mieć w końcu własny egzemplarz. A filmowa okładka... Cóż, naprawdę lubię odgrywającego rolę Bilbo Bagginsa Martina Freemana, więc nie mogłam się powstrzymać. Chociaż i tak przede wszystki spojrzałam na tłumacza – nie miałam ochoty czytać o Bilbo Bagoszu. :)



Z tamtego sobotniego wypadu wróciłam z pewnym nieprzemyślanym, spontanicznym (pierwszy spontaniczny zakup w moim życiu, serio!) zakupem, zdjęcie obok. I am sherlocked, że tak to ujmę. Nie mogłam się powstrzymać takiej pięknej promocji, niestety. Po 10 minutach ślinienia się do DVD wyszłam z Empiku z myślą, że kupię następnym razem... a jak na koniec łażenia po Manufakturze wróciłyśmy do Raju (tudzież Empiku) po wypasiony zeszyt, który chciała kupić koleżanka, spojrzałam do portfela... i się nie powstrzymałam. :3



Dla mnie majówka właśnie się rozpoczęła i potrwa tylko tydzień. :) Zapas książek oczywiście już przyszykowany, żebym odsapnęła od aksolotów meksykańskich i innych dziwnych rzeczy związanych z egzaminem gimnazjalnym.
Właśnie, testy... Nie poszło mi tak źle, jak przypuszczałam, ale tak dobrze, jakbym chciała, też nie (chociaż z tylko jednego błędu w zadaniach zamkniętych z języka polskiego jestem dumna). Matematyka i przyrodnicze – tego nawet trochę się bałam. Co jeśli właśnie przez nie nie dostanę się do szkoły?! Na egzamin szłam z bijącym sercem, a wyszłam cała w skowronkach. Mimo tego, że w zadaniach otwartych na pewno mam błędy, to zadania zamknięte zrobiłam bezbłędnie. Podczas pisania byłam w szoku – test był na poziomie „pokoloruj drwala”, że tak powiem. :) Ale nie wszyscy uważali, że był taki łatwy. Z kolei zaś przyrodnicze... oczekiwałam masakry i strzelnicy na sali. Było jednak lepiej niż sądziłam; zadań, do których trzeba było cokolwiek wiedzieć, pamiętać było może pięć. Reszta to już tylko logiczne myślenie i czytanie tekstu ze zrozumieniem. I w końcu angielski! Uważam, że oglądanie filmów z napisami w tymże języku przydało się. Nie sprawdzałam odpowiedzi, ale czuję, że będzie coś około 37-40 punktów. :)
Wiecie, moi drodzy, co było najdziwniejsze w tym wszystkim? Nie bałam się egzaminu. „Spływało” to po mnie. Naprawdę, nawet testów próbnych nie pisałam z takim stoickim spokojem (chociaż przy matematyce było trochę stresu). Lecz o ile egzaminu się nie bałam, to martwiłam się i martwię nadal tylko jedną sprawą – czy dostanę się do szkoły, którą wybrałam.
Nie pisałam ostatnio recenzji dość często. Mimo że przeczytanych książek mam niemało. Na szczęście już po egzaminach, można przestać pisać szaleńczo rozprawkę za rozprawką (to nic, że tym razem była charakterystyka; ostatnie trzy lata – rozprawki w ilościach hurtowych, okazyjnie opowiadania i listy), będzie więcej recenzji, obiecuję.

Miłej majówki wszystkim i niech książki będą z Wami!

niedziela, 28 kwietnia 2013

„Przegląd końca świata: FEED”; Mira Grant


Czy wiedza wyniesiona z klasycznych horrorów pomoże ludzkości przetrwać apokalipsę? Rok 2014. Wynaleźliśmy lek na raka. Pokonaliśmy grypę i przeziębienie. Niestety stworzyliśmy też coś nowego, strasznego, coś, czego nikt nie mógł zatrzymać. Infekcja rozprzestrzeniła się szybko, wirus przejmował kontrolę nad ciałami i umysłami, wydając jedno tylko polecenie: jedz!
Upłynęło 20 lat. Georgia i Shaun Mason są na tropie największej historii w ich życiu – mrocznej konspiracji stojącej za infekcją. Prawda musi wyjść na jaw, nawet jeśli jest śmiertelna.
Epicka opowieść o zombie, polityce i blogowaniu opowiedziana przez Mirę Grant – pisarskie objawienie roku 2011. FEED jest thrillerem politycznym napisanym w klimacie filmów gore, okraszonym śmiertelną dawką humoru. Ale przede wszystkim jest to historia dwójki rodzeństwa podążających za prawdą tropem usłanym trupami… niekoniecznie martwymi. 

Recenzja dostępna tutaj:

piątek, 19 kwietnia 2013

Hobbit: Niezwykła podróż

Hobbit: Niezwykła podróż, reż. Peter Jackson
"Hobbit" - filmowa adaptacja książki J.R.R. Tolkiena, wstęp do "Władcy Pierścieni", to opowieść pełna niezwykłych wydarzeń i magicznych postaci, przedstawiająca odwieczną walkę dobra ze złem. Hobbit Bilbo Baggins niechętnie wyrusza w niezwykłą i niebezpieczną podróż. Pokierowany przez czarodzieja Gandalfa opuszcza swój przytulny domek w Shire, by wraz z trzynastoma krasnoludami zmierzyć się ze smokiem Smaugiem.

Zanim zacznę recenzję, uprzedzę, że popełniłam karygodny czyn – nie czytałam „Hobbita” przed obejrzeniem filmu, pomimo mojej złotej zasady: najpierw książka, potem adaptacja. Uznałam, że skoro „Władcę Pierścieni” chciałam przeczytać, ale zniechęciło mnie opisywanie lasu na dwie strony, to i „Hobbita” również będzie mi ciężko czytać. A teraz nie dość, że przeczytałam to dzieło Tolkiena, to jeszcze bardzo mi się spodobało, a w planach mam również trylogię, chociaż z tym raczej poczekam trochę. Czasem im później, tym lepiej.

Biedny Bilbo, ma na głowie aż 13 krasnoludów!

Jestem przykładem tego, że gusta z czasem się zmieniają. Jeszcze kilka lat temu oglądałam „Władcę Pierścieni”, a właściwie początek, narzekając, że nie ma magii, że nudne, że oni tak cały czas idą do tego Mordoru i leją się mieczami. I w zasadzie do niedawna w ogóle nie obejrzałam trylogii tak na poważnie, skupiając się na filmie. Odrzucał mnie trochę ten świat, tak bardzo, bardzo fantastyczny, podobny do średniowiecza – wolałam Pottera, bo był bardziej... realistyczny? :) Ale skoro Wiedźmin okazał się wspaniałą książką, a koncepcja takiego fantasy spodobała mi się, postanowiłam dać Tolkienowi szansę. I tak wylądowałam razem z dwudziestką członków szkolnego Elitarnego Klubu Dyskusyjnego Bywalec w sali kinowej, z popcornem w ręku, okularami 3D na nosie i obietnicą 48 klatek na sekundę, oczekując na początek „Hobbita”.

"Z-zwęglenie?"

Martin Freeman jako Bilbo Baggins moim zdaniem spisał się świetnie. Jego mimika i gestykulacja były bardzo... hobbickie. Najbardziej lubię sceny, jak próbuje – bezsilnie – zapanować jakoś nad trzynastką krasnoludów, którzy wyjedli mu całą spiżarnię oraz kiedy czyta kontrakt. „Z-zwęglenie?”, zapytał wtedy przerażony. No cóż, drogi Bilbo, to smok. Taki piecyk ze skrzydłami. :) Reszta gry aktorskiej również wywarła na mnie duże wrażenia, była na wysokim poziomie. Na wspomnienie zasługuje także charakteryzacja – krasnoludy wyglądały jak krasnoludy, takie z krwi i kości (prócz Kiliego, bo wyglądał na chucherko, ale nieźle strzelał z łuku).

Kili był uroczy, ale nie wyglądał na krasnoluda z krwi i kości.

Nie mogę zapomnieć o wspaniałej ścieżce dźwiękowej. Zauważyłam, że umiejętnie zostały wplecione fragmenty soundtracku z „Władcy Pierścieni”, co dało świetny efekt. Nie wiem, jak brzmiała pieść krasnoludów „Misty Mountain's Cold” w dubbingu, ale aranżacja była idealna. Kiedy tylko usłyszałam, jak Thorin zaczyna śpiewać, wiedziałam, że przygoda nie będzie taka do końca wesoła, że czas żartów się skończył.

Far over the Misty Mountain's Cold,
To dungeons deep and caverns old,
We must away ere break of day,
To find our long-forgotten gold.

The pines were roaring on the heights,
The winds were moaning in the night,
The fire was red, it flaming spread,
The trees like torches blazed with light.”


Krajobrazy wyglądały przepięknie, aż miło było na nie patrzeć. Nowa Zelandia, wydaje mi się, była strzałem w dziesiątkę. Bałam się nieco, że niektóre sceny będę za bardzo wyglądały na wygenerowane komputerowo, ale myliłam się – nie było tego widać. Wielkie wrażenie wywarło na mnie Rivendell, które wyglądało wprost magicznie! Akcja trwała tam dość krótko, jednakże to wystarczyło, żeby ten widok zapadł w pamięć.

Rivendell robi ogromne wrażenie! :)

Są dwie rzeczy, których mogę się czepiać. Jedna, mniej mnie denerwująca – 48 klatek na sekundę i 3D. Może to moja wina, bo moje oczy są takie a nie inne, ale pod koniec prawie trzygodzinnego seansu oglądanie bolało. Wzrok mi trochę świrował. I nie tylko mnie, kilku osobom również. Nie narzekam za bardzo, bo dla tych widoków było warto. Druga rzecz to oczywiście podzielenie filmu na trzy części. O ile podzielenie trylogii jest logiczne, ponieważ zawiera wiele treści, są trzy tomy, da się to jakoś wytłumaczyć, to podzielenie „Hobbita” jest... dziwne. Wiem, że tu chodzi o pieniądze, bo jak komuś pierwsza część się spodobała, pójdzie na następne i film zarobi mnóstwo kasy. Mimo to, wciąż mi się nie podoba. Chociaż oczywiście będę w kinie na kolejnych częściach.

Thranduil i jego łoś "made my day" :)

(...) tylko szkoda, że jak film zaczął się w końcu rozkręcać, skończył się.” – tak ujął to jeden z członków Bywalca po seansie. Faktycznie, jeśli spojrzeć na to obiektywnie, niewiele się działo. To przecież zaledwie jedna trzecia książki. Nie pojawił się smok, nie przeszli nawet połowy drogi do Samotnej Góry. Co nie znaczy, że było nieciekawie, bo ja się nie nudziłam. Nie znałam książki, więc nie porównywałam odruchowo filmu i nie wiedziałam, co się za chwile stanie. Rozbawiła mnie scena rzucania podpalonymi szyszkami. Gandalf Szary, wielki, silny mag, a jego najbardziej użyteczna broń w starciu z Orkami – podpalone szyszki. :)

Film był fantastyczny! I pod względem fabularnym, i technicznym. Można obejrzeć „Hobbita” chociażby dla pięknych, nowozelandzkich krajobrazów i zniewalających efektów. Ale radzę uważać z 3D – jak wspomniałam, po dwóch i pół godzinie oczy zaczynają boleć, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Dla mnie film jest jednym z najlepszych, jakie oglądałam, i mogę nawet powiedzieć, że nie jest gorszy od trylogii – prezentuje podobny poziom. Polecam każdemu, bo to świetna rozrywka nawet dla kogoś, kto książek Tolkiena nie tknie kijkiem przez szmatkę (cóż, są różne gusta). :)

***

Teraz już tak mniej po recenzencku, ale wciąż w temacie – jako iż niedawno poznałam świetny mini-serial „Sherlock” (w którym skądinąd Doctora Watsona gra Martin Freeman, nasz Bilbo; oglądając „Hobbita” jeszcze tego nie wiedziałam :)), w którym baaardzo spodobał mi się Benedict Cumberbatch, jeśli chodzi o grę aktorską (i głos :3), cieszę się strasznie, że zagra on w „Hobbicie” jako głos Smauga, a potem w trzeciej części jako Czarnoksiężnik. A recenzja „Sherlocka” również się się pojawi, ale dopiero po egzaminach gimnazjalnych. :)

wtorek, 2 kwietnia 2013

„Pretty Little Liars: Olśniewające”; Sara Shepard

PRETTY LITTLE LIARS: OLŚNIEWAJĄCE, Sara Shepard
Kolejna część uwielbianej przez miliony fanek bestsellerowej serii Pretty Little Liars.
Jakie tajemnice odkryje przed czytelniczkami? Emily, Aria, Spencer i Hanna wpadają w panikę, gdy w Rosewood pojawia się Gayle.
Ta wpływowa milionerka ma niejeden powód, by się na nich zemścić. Na dodatek tajemniczy nadawca SMS-ów wciąż wysyła niepokojące wiadomości. Czy dziewczyny znajdą sposób, by wyjść cało z opresji?
Pretty Little Liars to historia pięciu przyjaciółek, z których jedna znika w tajemniczych okolicznościach. Kiedy zostaje znalezione ciało Alison, życie nastolatek zamienia się w koszmar. Policja szuka mordercy, dziewczyny kogoś, kto podszywa się pod Ali i zna ich największe sekrety.

Olśniewające i obserwowane”
„Pretty Little Liars: Olśniewające” to już jedenasty z kolei tom uwielbianej przez miliony nastolatek serii. Cztery przyjaciółki wciąż nie wiedzą, kim jest tajemnicza A., ale teraz mają o wiele gorszy problem – o ile to możliwe. Wpływowa i żądna zemsty Gayle pojawia się w Rosewood, by dać nauczkę Emily, której córeczka miała trafić w jej ręce... Ale na szczęście nie trafiła. Gayle pragnie tego dziecka i nie cofnie się przed niczym, by zdobyć to, czego chce!
Tymczasem nie tylko Emily ma problemy – Aria, która szczęśliwie wróciła do Noela, dowiaduje się zbyt wiele o rodzinie swojego chłopaka... Związek, który z trudnością odbudowała może rozsypać się jak domek z kart. Hanna nie dość, że jest zajęta kampanią swojego ojca, ma na głowie sponsora kampanii, którym okazuje się Gayle, to jeszcze stara się rozbić związek Mike'a i jego dziewczyny; Spencer natomiast zrobi wszystko, by dostać się do Princeton i jego elitarnego uniwersyteckiego klubu. A tajemnicza A. cały czas obserwuje Hannę, Arię, Emily i Spencer i wysyła niepokojące wiadomości...
Czy tym razem dziewczyny odkryją, kim jest A.? Podejrzeń jest wiele, ale większość z nich okazuje się być fałszywa... Kto jest więc A.? Czemu zna ich wszystkie tajemnice? I czego od nich chce?
Liczba tajemnic czwórki przyjaciółek stale się powiększa. Zwykłe dziewczyny, a mają tak dziwne, pokręcone życie pełne sekretów. Trzeba być naprawdę pomysłowym jak autorka Kłamczuch, by wymyślić tak wiele różnych brudnych sprawek, które mogłyby ukrywać zwyczajne uczennice. Ze smutkiem jednak zauważyłam, że akcja w tomie jedenastym zwolniła. Jest więcej rozpamiętywania wydarzeń z Jamajki, a wątek A. jakby trochę przygasł, ustępując miejsca akcji z Gayle.
Od strony technicznej nic się nie zmieniło. Sara Shepard pisze językiem lekkim, młodzieżowym, który moim zdaniem idealnie pasuje do fabuły. Nie ma wielu opisów, są za to naturalne dialogi, przez co można łatwo wczuć się w sytuację bohaterek. Jeśli zaś chodzi o okładkę, jest dość minimalistyczna – jedynie rozsypująca się talia kart – ale bardzo pasująca do tematu. Świetnie prezentują się również ozdobniki wewnątrz książki. :)
„Olśniewające” nie są złą kontynuacją, ale dobrą też nie. Powiedziałabym, że nie wyróżniają się. Nie było „fajerwerków”. Mam nadzieję, że jest to tylko cisza przed burzą i tom dwunasty o intrygującym tytule „Burned” okaże się pełen akcji, za to bez wyrzutów sumienia i rozpamiętywania. Czas poświęcony „Olśniewającym” minął szybko, bowiem naprawdę łatwo wciągnąć się w tę serię i ciężko się oderwać od czytania. Ci, którzy dotrwali aż do tomu dziesiątego niech bez wahania chwytają kolejną część, a zainteresowanych Kłamczuchami odsyłam do pierwszej części, której niestety nie dane mi było jeszcze poznać.

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Otwarte! :)