poniedziałek, 16 stycznia 2017

FilmoweLove (1) – w kosmosie, w walizce i we Florencji




Niektóre filmy są tak specyficzne, że trudno – nie będąc profesjonalistą – rozpisywać się w długich recenzjach. Nie znam się na branży filmowej dość dobrze, by stwierdzić, że reżyseria, kolory czy gra aktorska są złe lub dobre. Mogę za to wyjaśnić, dlaczego dany film mi się podobał lub wręcz przeciwnie – dlaczego straciłam na niego czas i pieniądze. Dlatego zamiast standardowych recenzji filmów, zapraszam na opinie o trzech niedawnych premierach filmowych... i tylko jednej udanej.




INFERNO, reż. Ron Howard

Nie wiem, czy kiedyś wspominałam, ale uwielbiam filmy przygodowo-sensacyjne, które sprowadzają się do rozwiązywania zagadek związanych z przeszłością, z pułapkami, pościgami i anagramami. Skarb narodów widziałam kilkanaście razy. Nie przepuszczę Indiany Jonesa w telewizji. I jest jeszcze Dan Brown, którego Kod Leonarda da Vinci czytałam tak dawno, że już zapomniałam o trzech czwartych fabuły, ale Toma Hanksa jako Roberta Langdona nie. Inferno jest kolejną częścią przygód Langdona, specjalisty w dziedzinie ikonografii. Tym razem fabuła budowana jest wokół tytułowego inferno, czyli piekła z Boskiej komedii Dantego.

Tak naprawdę trudno mi jednoznacznie określić, co nie pasowało mi w Inferno. Bo gra aktorska na moje niewprawne oko bez zarzutu (choć wydaje mi się, że Hanks dużo lepiej się czuje w roli Langdona z poprzednich filmów) i fabuła zdawała się mieć sens, a zakończenie – zaskakujące dla kogoś, kto jak ja nie czytał jeszcze książkowego pierwowzoru – wydaje się na miejscu. Jednak kiedy człowiek, który jest tylko cieniem dawnego Langdona, ciągle ucieka, i na tym opiera się całe Inferno, nie jest już tak ciekawie. Bo brakowało mi moich ukochanych zagadek, zwłaszcza że twórczość Dantego jest naszpikowana materiałem na ten typ fabuły. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ciągła ucieczka i specyficzne efekty specjalne robią wrażenie, ale też potęgują uczucie zagubienia. Bez znajomości książki film nie do końca zrozumiały i choć robiący wrażenie, najgorszy jak dotąd z filmów z Langdonem. Przypuszczam, że osoby znające powieść Dana Browna ocenią ten film jeszcze bardziej negatywnie.



FANTASTYCZNE ZWIERZĘTA, i jak je znaleźć, reż. David Yates

Film, na który czekały rzesze fanów młodego czarodzieja. Ponownie zabiera nas w świat magii, tym razem nie do Anglii i w hogwarckie zakamarki, lecz do Ameryki, gdzie społeczeństwo ludzi obdarzonych magią jest zupełnie inne, specyficzne. Czy jest ktoś, kto w zarysie chociażby nie wie, o czym ten film opowiada? Śledzimy Newta Scamandera, który bada (i ratuje) magiczne stworzenia, i z jakiegoś powodu przyjeżdża do Ameryki z walizką pełną tychże stworów. Problem zaczyna się, kiedy miasto atakuje mroczna siła, a zwierzaki... postanowiły przespacerować się nowojorskimi uliczkami.

To nie jest film kontynuujący magię Pottera, jednak nie można odmówić mu uroku – głównie dzięki fenomenalnej kreacji Eddiego Redmayne'a, który jako Newt jest absolutnie uroczy i nieporadny społecznie oraz dzięki fantastycznym efektom specjalnym, które każdemu z uciekających zwierzaków stworzyły charakterki (mój faworyt to niuchacz!). Co ciekawe, przewija się też dość mroczny wątek obscurusa, elementu, którego w Potterze nie uświadczymy – i burzy on całą koncepcję Fantastycznych zwierząt... jako filmu familijnego z prostego powodu; dla małych dzieciaków ten wątek nie będzie zrozumiały. Ale jednak Fantastyczne zwierzęta... to doskonałe kino przygodowe, zabawne, wciągające – dla fanów potterowych klimatów jak najbardziej, nie nastawiajcie się jednak na podobny charakter czarodziei, bo Amerykanie są zupełnie inni od Anglików. :)



PASSENGERS, reż. Morten Tyldum

Największe rozczarowanie 2016 roku pod kątem filmowym. Passengers nie nazwałabym złym filmem, bo do złego filmu mu daleko – jest dobra reżyseria, piękne zdjęcia, częste kadry na cudną buzię i oczęta Chrisa Pratta, buzią Jennifer Lawrence też trudno pogardzić. I kończy się na walorach estetycznych. Sam zamysł zdecydowanie ciekawi, a przedstawienie odchodzenia od zmysłów spowodowanego samotnością było czymś zaskakującym. Szybko jednak pojawia się Aurora (czy imię Śpiącej Królewny nadane przypadkowo, czy z rozmysłem?).

I nawet romans bym pokochała, bo przecież na romans właśnie byłam nastawiona, idąc do kina. Tylko że zmarnowano cały potencjał. Do pewnego momentu fabuła była sensowna, dobrze poprowadzona, a rozterki Jima, granego przez Pratta, absorbowały, bo dotyczyły rzeczy ważnych i rzeczywiście rzutujących na innych. Z tym, że w połowie zajęto się „akcją” przeplataną z nieustannym poświęcaniem się to jednej postaci, to drugiej. W dodatku zakończenie mnie po prostu rozczarowało swoją prostotą. Bardziej nawet nie zakończenie, a rozwiązanie zagadki z początku filmu, wytłumaczenie powodu całej tej fabuły. Byłam po prostu zawiedziona. Kiedyś obejrzeć – myślę, że warto. Iść do kina na ten film – ja bym się na waszym miejscu zastanowiła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...