Niektóre
filmy są tak specyficzne, że trudno – nie będąc profesjonalistą
– rozpisywać się w długich recenzjach. Nie znam się na branży
filmowej dość dobrze, by stwierdzić, że reżyseria, kolory czy
gra aktorska są złe lub dobre. Mogę za to wyjaśnić, dlaczego
dany film mi się podobał lub wręcz przeciwnie – dlaczego
straciłam na niego czas i pieniądze. Dlatego zamiast standardowych
recenzji filmów, zapraszam na opinie o trzech niedawnych premierach
filmowych... i tylko jednej udanej.
INFERNO,
reż. Ron Howard
Nie
wiem, czy kiedyś wspominałam, ale uwielbiam filmy
przygodowo-sensacyjne, które sprowadzają się do rozwiązywania
zagadek związanych z przeszłością, z pułapkami, pościgami i
anagramami. Skarb narodów widziałam kilkanaście razy. Nie
przepuszczę Indiany Jonesa w telewizji. I jest jeszcze Dan Brown, którego Kod
Leonarda da Vinci czytałam tak dawno, że już zapomniałam o trzech
czwartych fabuły, ale Toma Hanksa jako Roberta Langdona nie. Inferno
jest kolejną częścią przygód Langdona, specjalisty w dziedzinie
ikonografii. Tym razem fabuła budowana jest wokół tytułowego
inferno, czyli piekła z Boskiej komedii Dantego.
Tak
naprawdę trudno mi jednoznacznie określić, co nie pasowało mi w
Inferno. Bo gra aktorska na moje niewprawne oko bez zarzutu (choć wydaje mi się, że Hanks
dużo lepiej się czuje w roli Langdona z poprzednich filmów) i
fabuła zdawała się mieć sens, a zakończenie – zaskakujące dla
kogoś, kto jak ja nie czytał jeszcze książkowego pierwowzoru –
wydaje się na miejscu. Jednak kiedy człowiek, który jest tylko
cieniem dawnego Langdona, ciągle ucieka, i na tym opiera się całe
Inferno, nie jest już tak ciekawie. Bo brakowało mi moich
ukochanych zagadek, zwłaszcza że twórczość Dantego jest
naszpikowana materiałem na ten typ fabuły. Brakowało
jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ciągła ucieczka i specyficzne
efekty specjalne robią wrażenie, ale też potęgują uczucie
zagubienia. Bez znajomości książki film nie do końca zrozumiały
i choć robiący wrażenie, najgorszy jak dotąd z filmów z
Langdonem. Przypuszczam, że osoby znające powieść Dana Browna
ocenią ten film jeszcze bardziej negatywnie.
FANTASTYCZNE
ZWIERZĘTA, i jak je znaleźć, reż. David Yates
Film, na który czekały rzesze fanów młodego czarodzieja. Ponownie zabiera nas w świat magii, tym razem nie do Anglii i w hogwarckie zakamarki, lecz do Ameryki, gdzie społeczeństwo ludzi obdarzonych magią jest zupełnie inne, specyficzne. Czy jest ktoś, kto w zarysie chociażby nie wie, o czym ten film opowiada? Śledzimy Newta Scamandera, który bada (i ratuje) magiczne stworzenia, i z jakiegoś powodu przyjeżdża do Ameryki z walizką pełną tychże stworów. Problem zaczyna się, kiedy miasto atakuje mroczna siła, a zwierzaki... postanowiły przespacerować się nowojorskimi uliczkami.
To
nie jest film kontynuujący magię Pottera, jednak nie można odmówić
mu uroku – głównie dzięki fenomenalnej kreacji Eddiego
Redmayne'a, który jako Newt jest absolutnie uroczy i nieporadny
społecznie oraz dzięki fantastycznym efektom specjalnym, które
każdemu z uciekających zwierzaków stworzyły charakterki (mój
faworyt to niuchacz!). Co ciekawe, przewija się też dość mroczny
wątek obscurusa, elementu, którego w Potterze nie uświadczymy –
i burzy on całą koncepcję Fantastycznych zwierząt... jako filmu
familijnego z prostego powodu; dla małych dzieciaków ten wątek nie
będzie zrozumiały. Ale jednak Fantastyczne zwierzęta... to
doskonałe kino przygodowe, zabawne, wciągające – dla fanów
potterowych klimatów jak najbardziej, nie nastawiajcie się jednak
na podobny charakter czarodziei, bo Amerykanie są zupełnie inni od
Anglików. :)
PASSENGERS,
reż. Morten Tyldum
Największe rozczarowanie 2016 roku pod kątem filmowym. Passengers nie nazwałabym złym filmem, bo do złego filmu mu daleko – jest dobra reżyseria, piękne zdjęcia, częste kadry na cudną buzię i oczęta Chrisa Pratta, buzią Jennifer Lawrence też trudno pogardzić. I kończy się na walorach estetycznych. Sam zamysł zdecydowanie ciekawi, a przedstawienie odchodzenia od zmysłów spowodowanego samotnością było czymś zaskakującym. Szybko jednak pojawia się Aurora (czy imię Śpiącej Królewny nadane przypadkowo, czy z rozmysłem?).
I
nawet romans bym pokochała, bo przecież na romans właśnie byłam
nastawiona, idąc do kina. Tylko że zmarnowano cały potencjał. Do
pewnego momentu fabuła była sensowna, dobrze poprowadzona, a
rozterki Jima, granego przez Pratta, absorbowały, bo dotyczyły
rzeczy ważnych i rzeczywiście rzutujących na innych. Z tym, że w
połowie zajęto się „akcją” przeplataną z nieustannym
poświęcaniem się to jednej postaci, to drugiej. W dodatku
zakończenie mnie po prostu rozczarowało swoją prostotą. Bardziej
nawet nie zakończenie, a rozwiązanie zagadki z początku filmu,
wytłumaczenie powodu całej tej fabuły. Byłam po prostu
zawiedziona. Kiedyś obejrzeć – myślę, że warto. Iść do kina
na ten film – ja bym się na waszym miejscu zastanowiła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz