piątek, 29 lipca 2011

Kolejny stos!

Drogie człowieki!
To powitanie zaczyna wchodzić mi w nawyk. No ale nie o tym mowa, moi drodzy! Otóż poprzedniego stosu nie skończyłam jeszcze czytać (mianowicie pozostały mi „tylko” cztery pozycje), a tu już nowy się zebrał. Nie żebym narzekała :) Tym razem będzie to stos nastkowo-konkursowo-rebisowo-własny. Ot, taka długaśna i dziwna nazwa.
A na samym czubku Pan Żaba number 2, z grosikiem na szczęście :)


Tym razem lecimy od dołu, dla odmiany.
Piękna cegiełka, osiemset trzydzieści stron. „Thor” Hohlbeina już przeczytany, recenzja wysłana do Nastka, teraz trzeba czekać na publikację.
Teraz dwie śliczne książeczki, które muszą poczekać trochę na swoją kolej. „Dziewczyny z Hez Hall” oraz „Diable szkło” Hawkins. Z facebook'owego konkursu na fanpage'u Dziewczyn z Hex Hall.
Porta Coeli. Brama Światów” oraz „Porta Coeli. Czarne żniwa”, pierwszy tom przeczytany, drugi zaraz także zyska ten status i jutro wyślę do Nastka te recenzje.
IGRZYSKA ŚMIERCI” Suzanne Collins! Nareszcie mam! Niestety najpierw obowiązki (tj. Porta Coeli), więc poczeka do jutra, a potem... A tak w ogóle, kupione dzięki bonowi z Nakanapie – dziękuję przy okazji. Polubiłam księgarnie KUMIKO. Dostałam nawet Kopiko, żeby nie przysypiać w nocy podczas czytania :)
Na psa urok” Kevina Hearne'a – od Domu Wydawniczego Rebis, za co ślicznie dziękuję. Przeczytane, recenzja post poniżej.

Kolejne zdjęcie z serii „Kiciaśniej”, jak nazwałaby to z pewnością Suzan D. Poza kotka ochrzczona została nazwą „Pan i Władca” przez moją mamę. Cóż, nie dziwię się jej...

„Na psa urok”; Kevin Hearne


Paranoiczny druid”

Na pytanie, ile ma lat, Atticus O'Sullivan mamrocze, że dwadzieścia jeden. Cóż, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie ma na myśli lat, a wieki. Jest on zarazem najstarszym i ostatnim spośród druidów, a ciągłe przeprowadzki zawdzięcza celtyckiemu bogowi miłości, Aenghusowi Ógowi. Powodem jego kłopotów jest miecz mogący przebić każdą zbroję, który bóg stracił przez Irlandczyka.
Atticus zaszył się w sennym miasteczku Tempe w Arizonie, chcąc uniknąć konfrontacji ze swych wrogiem, jednak nie dane jest mu cieszyć się spokojem zbyt długo. Bogini śmierci, zwana Morrigan, składa mu wizytę, bynajmniej nie przyjacielską. Druid bowiem ma z nią pewien układ, przez który nie będzie mogła odebrać mu życia, ale istnieją przecież inni bogowie śmierci... Morrigan przepowiada kłopoty, poważne kłopoty, co nie jest dla niego nowością. Co do jednego Atticus nie ma wątpliwości – Aenghus Óg uderzy, chcąc odebrać mu miecz i zabić go raz na zawsze.
Kevin Hearne był mi nieznanym dotąd pisarzem. Z opisu z tyłu okładki dowiedziałam się, że urodził się w Arizonie i uczy angielskiego, a kiedy nie sprawdza prac domowych i nie pisze powieści (co, nawiasem mówiąc, świetnie mu wychodzi), hoduje bazylię i maluje pejzaże z córką. Po przeczytaniu „Na psa urok” dodałabym jeszcze do tego, że ma niesamowite poczucie humoru, które objawiło się już przy dedykacji, brzmiącej: „Mamo, zobacz, co zrobiłem! Mogę zawiesić na lodówce?”. Mnie osobiście rozbawiły do łez niektóre teksty Atticusa czy Oberona.
Fabuła jest... zwariowana i bardzo prawdziwa; tak bardzo, że byłam w stanie uwierzyć, iż w Polsce żyły czarownice albo że mogłam spotkać na ulicy jakiegoś mitologicznego boga. Akcja, choć na samym początku dłużyła się i była trochę nudna, już w drugim rozdziale całkowicie zmieniła swoją prędkość – płynęła w zastraszającym tempie, a co rusz zaskakiwały mnie jej zwroty. Musiałam ciągle rozmyślać i główkować, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Autor świetnie poradził sobie w wymieszaniu irlandzkich wierzeń, mitologii i współczesności, stworzywszy coś, co nadaje się na wielokrotne przeczytanie i cytowanie fragmentów – tych najśmieszniejszych oczywiście. Humor to nieodzowna część tej powieści, który można znaleźć na każdej karcie książki. Nie sądziłam dotychczas, że mogę tak bardzo ubawić się na czytaniu czegokolwiek.
„Urban fantasy”, szczypta magii, garść mitologii, sporo nadnaturalnych stworzeń, a wszystko to doprawione solidną dawką humoru – co nam z tego powstanie? Wybuchowa mieszkanka, a zarazem wciągająca jak diabli książka.
W „Na psa urok” znajdziemy cały wachlarz świetnych, cudownych i bardzo sympatycznych lub budzących nieufność postaci, które są chyba największym atutem książki. Mamy gadającego wilczarza irlandzkiego o imieniu Oberon, piękną Granuaile opętaną przez indyjską boginię, druida z paranoją na punkcie bezpieczeństwa i swojej krwi, watahę wilkołaków i wampira-prawnika. Znajdą się nawet polskie wiedźmy, już nie tak miłe jak reszta bohaterów, choć również wywołujące uśmiech na twarzy czytelnika.
Nie czytałam dawno dobrego „urban fantasy”, nie pamiętam nawet, czy takie w ogóle dla mnie istniało. Jednak po przeczytaniu dzieła Kevina Hearne'a musiałam zmienić zdanie – „Na psa urok” to cudowna powieść z ogromną dawką humoru i akcji, barwnymi postaciami, ciągłymi zaskakującymi wydarzeniami. Przede wszystkim zdumiała mnie szybkość, z jaką ją pochłonęłam, a mianowicie zajęło mi to tylko kilka godzin. Kilka godzin spędzonych na wspaniałej przygodzie razem z Atticusem i Oberonem.
Co mogę jeszcze dodać? Przeczytajcie, jeśli szukacie ciętego dowcipu u głównego bohatera, lubicie celtyckie i irlandzkie wierzenia lub po prostu uwielbiacie „urban fantasy”. Sądzę, że nikt nie oprze się wspaniałej historii stworzonej przez Kevina Hearne'a. A tymczasem już w sierpniu można będzie przeczytać drugi tom o Atticusie - „Raz wiedźmie śmierć”.

Za książkę serdecznie dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis!

środa, 20 lipca 2011

One Lovely Blog Award, czyli kogo za to zabiję...

Drogie człowieki!
Dobra, przyznawać mi się teraz, kto mnie nominował do One Lovely Blog Awards? Nie żebym się jakoś szczególnie skarżyła, ale nienawidzę pisać o sobie, a tutaj co? Muszę napisać o sobie siedem, SIEDEM rzeczy! Okej, może zbytnio histeryzuję. Ale teraz lojalnie uprzedzam – czytanie na własną odpowiedzialność; nie będę ponosiła odpowiedzialności za urazy psychiczne, których nabawić możecie się podczas czytania.
Nominowały mnie dwie osoby, co było ogromnym zaskoczeniem. Mimo tego, że ów dwie osóbki mam ochotę jednocześnie zabić i wyściskać za nominację, poprzestanę na krótkim: DZIĘKUJĘ! A więc, Tristezzo i Marudo007 – jeszcze raz bardzo dziękuję!

Tak więc, zasady:
–napisz u siebie podziękowania i wklej link blogera, który cię nominował,
–napisz o sobie siedem rzeczy,
–nominuj szesnaście innych, cudownych blogerów (nie można nominować osoby, które cię nominowała),
–napisz im komentarz, by dowiedzieli się o nagrodzie i nominacji.

Teraz te nieszczęsne siedem rzeczy o mnie...
1.Na forum Shadowhunters jestem pod nickiem Dreams i razem z Suzan Dragon umieszczamy tam rysunki i inne walnięte rzeczy na temat tego, co kochamy – Magnusa Bane'a z „Darów Anioła”. Tutaj link do naszego tematu – ››wejdź‹‹. Uprzedzam, to są mocno porypane rysunki i nasza własna Magnusowa telenowela. (Wiem, wiem, dziewczyny, zrobię niedługo Afrykę :))
2.Uwielbiam patrzeć na burze i pioruny. Wprost kocham ten specyficzny zapach po porządnej ulewie.
3.Mimo że na moim biurku panuje „artystyczny nieład”, to książki mam wręcz pedantycznie ułożone – wielkością, autorem, nawet gatunkiem.
4.W zeszycie mam zapisane wszystkie wydawnictwa i portale, z którymi współpracuję, żeby się nie pogubić, i kiedy tylko przychodzi jakaś książka, zapisuję ją wraz z datą. Tak tylko, żeby nie zapomnieć, czy już coś recenzowałam, czy nie :)
5.Co do powyższego – jestem okropnie zapominalska!
6.Kocham tylko dwa seriale – Pamiętniki Wampirów (potajemnie knuje plan, jak odbić Ninie Iana :) ) oraz Supernatural. I właśnie przez Supernatural wystraszyłam się dwa razy prawie na śmierć: za pierwszym oglądałam pojawienie się ducha – wtedy żarówki zaczęły tak „migać” – a wtedy co się oczywiście stało? Tak, żarówka u mnie zaczęła się wypalać, a tym samym „migać”. Wspominałam, że mimo wszystko trochę boję się duchów?; drugi raz po odcinku o Krwawej Mary – przez bity tydzień, przechodząc obok lustra, zakrywałam oczy i jak mantrę powtarzałam: „Nie patrz tam, nie patrz w lustro!” Tak, jestem mocno walnięta. Ale nie tak jak Suzan :)
7.Mam trzy koty – kocicę i dwa małe :) Jednego mogliście zobaczyć w którymśtam poście, jak czytał książkę.

To, co lubię najbardziej – nominacje:

i jej Recenzje Dragonki
Bo ona jest walnięta bardziej niż ja, a jej recenzję wywołują u mnie wielkiego banana na twarzy!

wraz z Oczami Jenny
za to, że jest, a jej komiks o Bree Tanner to mistrzostwo! A'propos... Umieściłam go już w tamtej notce z wynikami, więc zapraszam do obejrzenia!

oraz Books All I Need
Ponieważ to pierwszy chłopak-recenzent, jakiego zauważyłam w blogowym świecie! (No i ostatnie trzy słowa adresu przypominają mi ulubioną piosenkę Within Temptation).

ORAZ:

„Zapomniałam, że Cię kocham”; Gabrielle Zevin

By przejść do recenzji, wystarczy kliknąć na obraz.

„EON. Powrót Lustrzanego Smoka”; Alison Goodman



By przejść do recenzji, wystarczy kliknąć na obraz.

piątek, 15 lipca 2011

„Numery. Chaos”; Rachel Ward

Przed numerami nie ma ucieczki”

Co by było, gdybyś miał przerażające wizje katastrofy albo w oczach tysięcy londyńczyków widział te same numery, tą samą datę śmierci? Ratowałbyś siebie czy próbował uratować mieszkańców? Adam Dawson wie, że coś się święci, coś dużego. Podobnie jak Sara, dziewczyna miewająca niesamowicie realistyczne koszmary. Oboje są świadomi nadciągającej nad Londyn zagłady, w której większość mieszkańców umrze. Pożar, walące się budynki, panika... To wszystko spełni się pierwszego stycznia 2027 roku.
Wszystko zaczęło się zwyczajnie – Adam i jego babcia Val musieli się przeprowadzić do Londynu w wyniku powodzi, choć chłopakowi nie podobało się to. Wkrótce potem dostaje on list od nieżyjącej matki, w którym kategorycznie zabrania wyprowadzki. To właśnie po niej odziedziczył widzenie numerów i teraz większość osób to „dwudziestki siódemki”. Jem pisała, że też je widziała, i też ją to niepokoiło. Teraz Adam wie, że to nie przelewki i trzeba zrobić coś, by oszukać numery, oszukać przeznaczenie.
Sara z kolei ma sny, prorocze wizje w postaci koszmarów. Od roku zawsze to samo – pożar i ten potwór, który zabiera jej dziecko i wynosi je w ogień; pamięta jego twarz, która jest naznaczona okropną blizną z jednej strony. W kolejnej szkole, do której się dostaje, bo z poprzednich wydalono ją, spotyka ucieleśnienie swoich koszmarów. To ten sam chłopak ze snów, tylko dziwne dla niej jest, że nie ma blizny. I nie wydaje się znowu taki zły. Chociaż... pozory często mylą.
Ich losy się spotykają. Oboje znają datę pierwszego stycznia 2027. Sara będzie musiała zaufać Adamowi i odkryć swoje najgłębiej ukrywane tajemnice. W staraniach uratowania obywateli pomoże im Val, kobieta, która widzi aury ludzi.
Chłopak, który zna daty śmierci wszystkich prócz siebie samego. Dziewczyna widząca przyszłość w snach. I starsza kobieta rozpoznająca aury otaczających ją osób. Oto główni bohaterowie książki „Numery. Chaos” autorstwa Rachel Ward. Każdy z nich ma swoje życie, ale tą trójkę łączą dziwne zdolności, nadnaturalne, można by rzec. Nie dosyć, że autorka stworzyła bliską i bardzo prawdziwą przyszłość, to ponownie zaskoczyła mnie pod względem prawdziwości swoich postaci. Sara ma problemy, o ile można tak to ująć. Pani Ward nadal trzyma się tematu ludzkiej śmierci, ale sięgnęła też po coś zdecydowanie kruchszego i delikatniejszego, co – nie oszukujmy się – zdarza się na całym świecie. Nie zdradzę, co to; powiem jedynie, że nie jest to ciąża Sary.
Ponownie od pierwszej strony porywa nas ciąg wydarzeń, wpadamy w wir słów, między atramentowe litery. Niemal od razu poznajemy bliżej sytuację panującą na Wyspach Brytyjskich. Przyszłość nie jest taka kolorowa. Wojny, wybuchy wulkanów, powodzie... To nie jest lepszy świat. Każde dziecko po narodzinach musi zostać zaczipowane, by w razie ucieczki móc je znaleźć. Chyba niewielu osobom podoba się taki obrót wydarzeń. Nie można już mieć prywatności w nowym świecie.
Czytając końcowe wydarzenia, miałam lekkie wrażenie, że autorka obejrzała trochę za dużo filmów katastroficznych, traktujących o końcu świata. Opisanie tego wyszło jej nieźle, ale jakaś część mnie krzyczała, że to przecież nie jest możliwe! Mimo wszystko podobało mi się to. Wszystko. Zachowanie Adama i Sary, odwaga Val i naprawdę świetnie oddana panika wśród londyńczyków. To wszystko – wszystkie te atuty i drobne wady, na które nie zwraca się większej uwagi – składa się na „Numery. Chaos”.
Kontynuacja pierwszej części trzyma ten sam poziom i nie jest ani lepsza, ani gorsza. Jest za to zupełnie fantastyczna, obrazująca nam niedaleką przyszłość. A może... może tej przyszłości nie będzie i mówienie o końcu świata to prawda? Może wszyscy mamy w oczach datę dwudziestego pierwszego grudnia 2012?
Ponownie mogę polecić kolejną zasługującą na to książkę. „Numery. Chaos” to wspaniałe dzieło Rachel Ward, które ciągle trzyma w napięciu. Jedna strona zmienia się w rozdział, a później nie można przestać czytać. Polecam.
Teraz wystarczy czekać na trzecią część, w której – o ile moje przypuszczenia się sprawdzą – główną bohaterką będzie Mia, a ją poznacie już w tej części. Jakie ona będzie wykazywała zdolności?...

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Wilga!

czwartek, 14 lipca 2011

„Numery”; Rachel Ward

Numery są wszędzie”

Krótkie opowiadanie Rachel Ward, które otrzymało lokalną nagrodę pisarzy na Festiwalu Frome w Anglii, dzisiaj jest pierwszym rozdziałem trzymającej w napięciu powieści dla młodzieży. „Numery” zdobyły już serca wielu czytelników i wiele razy były wyróżniane i nominowane do różnych nagród, między innymi do Waterstones Children's Book Prize; książka umieszczona została również na liście Booktrust Teenage Book Prize. W sumie nie dziwię się temu, bowiem mogę od razu powiedzieć, że i ja pochłonęłam błyskawicznie tą niezwykłą historię.
Przekleństwem piętnastoletniej Jem są numery – nie te, które widujemy codziennie, na opakowaniach różnych produktów czy w gazetach – ale te ukryte głębiej, które chyba tylko ona potrafi dostrzec. Daty naszego końca, daty śmierci. Nic nie może ich powstrzymać. Dziewczyna nie ma łatwego życia, które po śmierci matki z przedawkowania narkotyków stało się piekłem. Wagaruje, unika towarzystwa jakichkolwiek ludzi, nawet przybranej matki. Jak powiada: „Wszystko jest gówno warte”. Nie obchodzi jej szkoła ani to, że ma problemy, chce tylko nie patrzeć ludziom w oczy, by nie ujrzeć numerów. Ale one zawsze są.
Pająka poznaje w swoim ulubionym miejscu, gdzie zwykle przeczekuje lekcje. Uparcie go ignoruje, ale chłopak się nie poddaje. Nie wiadomo kiedy, zaprzyjaźniają się. Jem poznaje jego babcię Val, która dzięki jej aurze wie, że dziewczyna widzi więcej. Ta tylko zbywa ją niegrzecznie i nie zamierza wracać do tematu. Kiedy oboje z Pająkiem udają się do centrum Londynu, nic jeszcze nie zapowiada katastrofy. Aż w końcu przypadkowo patrzy w oczy kilku osobom stojącym w kolejce na London Eye – wszyscy mają tę samą datę, takie sama numery. Po chwili uświadamia sobie, że to dzisiejsza data, że dzisiaj wydarzy się katastrofa.
Odciąga Pająka stamtąd i wtedy stają się świadkami ataku terrorystycznego. Oboje mieli już raz przechlapane z policją, więc mundurowi pewnie będą wiedzieć kogo szukać. Rozpoczyna się ucieczka w nieznane, ukrywanie się przed ludźmi, walka o przetrwanie. Jem i Pająk chcą zacząć nowe życie, inne niż dotychczas. Lepsze. Czy im się uda?
Świadomość śmierci jest rzadkim tematem powieści. Rachel Ward podjęła się go i wyszło jej to wspaniale i nadzwyczaj ciekawie. Motyw widzenia numerów jeszcze nigdy nie pojawił się w książkach, a przynajmniej ja nie czytałam żadnej pozycji traktującej o tym. Tak więc „Numery” są ogromnie oryginalną lekturą dla młodzieży, a dodatkowo jeszcze wciągającą i ciekawą. Podczas czytania, mimo że usypiałam (a było to w nocy, kiedy nadal próbowałam rozpoznawać poszczególne litery), ciągle powtarzałam: „Jeszcze tylko strona; jeszcze może tylko do końca rozdziału...”, tak bardzo wczułam się w losy bohaterów.
Umiejscowienie akcji w Londynie było dobrym pomysłem. Teraz, kiedy ciągle czytamy o amerykańskich miasteczkach, zapomnianych przez Boga, realia tłocznego Londynu bardziej przyciągają. O samej akcji też można wiele powiedzieć – ciągle mknie do przodu, a z każdą stroną chce się więcej. Zakończenie z kolei było przewidywalne od samego początku, a mimo to pragnęłam cały czas, by się zmieniło.
Autorka wiernie oddała realia świata nastolatków, którzy byli... „gorsi”, można rzec. Wychowywanie się z ćpającą matką, a potem wędrowanie od jednej rodziny do drugiej trwale zostawiły ślad w Jem; z pewnością nigdy tego nie zapomniała i nigdy nie zapomni. Uświadomiłam sobie jednak – już po przeczytaniu – że czasem brakowało logiki. Nie zwracałam uwagi na wady podczas lektury, teraz jednak chce je wyłuszczyć. Zastanawiałam się, dlaczego główni bohaterowie od razu uciekali przed policją, czemu nie dali się przesłuchać. Przecież atak terrorystyczny nie był ich winą. I przekleństwa. Ich było mnóstwo, za dużo jak na mój gust. Mimo to są to jedyne ubytki w fabule i wykonaniu, jakie dostrzegłam. Poza tym, „Numery” pochłania się w jeden dzień.
Nie chciałabym widzieć numerów. Nie chciałabym żyć ze świadomością, że bliscy mi ludzie umrą kiedyś. Ale tak będzie – wcześniej czy później, wszyscy opuścimy ten świat. Jednak samo poznanie daty swojego końca jest jak cela śmierci. Przed tym nie ma już ucieczki. Jem jednak próbowała oszukać przeznaczenie, i co – udało się? Nie zdradzę, sami się przekonajcie.
Nie każdemu spodobają się „Numery” Rachel Ward – język jest raczej młodzieżowy, pełen przekleństw, a powieść wciąga z powodu wydarzeń, a nie stylu autorki. Każdy, kto jednak książkę przeczyta, zastanawiał się będzie, jak byłoby widzieć to wszystko w oczach mijanych osób – zupełnie jak Jem, i pochłonie tę książkę w zastraszającym tempie.

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Wilga!

środa, 13 lipca 2011

„Zatruty tron”; Celine Kiernan

Powroty też bolą”

„Zatruty tron” to debiut literacki Celine Kiernan i – jak wiele jego poprzedników – wychwalany był pod niebiosa. Niektóre z tak rekomendowanych powieści okazały się, delikatnie mówiąc, gniotami. Ale coraz więcej ich naprawdę mi się podoba! Zwykłam nie czytać książek o wymyślonych krainach, królestwach, wolałam fantastykę osadzoną we współczesnym świecie, ostatecznie w czasach wiktoriańskiego Londynu. Pani Celine Kiernan nie do końca przekonała do takich właśnie powieści.
Wynter Moorehawke wraz z ojcem Lorcanem wraca z dalekiej Północy w rodzinne strony i od razu rzucają się jej w oczy zmiany w królestwie. Król Jonathon rozkazał otruć wszystkie koty, choć niektóre nadal kryją się po kątach i w lasach, a na wałęsające się duchy nie zwracać uwagi; jedna rozmowa z zawieszoną między życiem a śmiercią osobą karana jest śmiercią. Poddani nie kwestionują jego działan w obawie o bliskich, jednak wiadome jest, że coraz bardziej go nienawidzą. Ponadto Jego Wysokość uczyniła prawowitego dziedzica tronu mortuus in vita – martwym w życiu, więc Alberon wraz z przyjacielem króla Jonathona uciekł z królestwa. Wynter porażona jest zmianami – jej ukochane koty są martwe, a wszędzie porozstawiane są klatki i szubienice, niegdyś kategorycznie zakazane.
Tymczasem król na następcę tronu wybiera swego drugiego syna, od dziecka szkolonego na lekarza. Razi – który jest przyjacielem Wynter – ostro się sprzeciwia, ale przez Christophera (skądinąd także bliskiego przyjaciela) jest w beznadziejnym położeniu, bowiem Jonathon używa Christophera jako karty przetargowej. W królestwie zaczyna dziać się coraz gorzej – duchy się buntują, podobnie jak lud, który chce Alberona na tronie, a nie Raziego. On sam też tego pragnie. Wynter niewiele może zrobić, a jedynym rozwiązaniem jest ucieczka. Dziewczyna martwi się jednak o poddanych – co z nimi będzie? Czemu król się tak bardzo zmienił? I co to za krwawa maszyna, o której mówił Lorcan?
Celine Kiernan stworzyła świat, który mógł istnieć kilkaset lat temu, a jednocześnie nie mógł, bo przecież w rzeczywistości duchy nie pojawiają się na drogach, a koty nie rozmawiają z ludźmi. Mimo naprawdę dopracowanych realiów nie widziałam w „Zatrutym tronie” żadnej akcji, żadnych nagłych i niespodziewanych wydarzeń, wszystko toczyło się nadzwyczaj wolno. Ta książka to taka... fantastyczna obyczajówka, można powiedzieć. A jednak coś mnie do niej przyciągało i wpadłam do królestwa Jonathona. Niczym Alicja do króliczej nory.
Pomysł był zdecydowanie dobry, czego nie można powiedzieć o wykonaniu. Jak już wcześniej wspominałam, wydarzenia toczą się powolnie, tempem ślimaka. Spodobały mi się bardzo opisy i ogólny zarys historii – król, który się zmienił, zbuntowane królestwo i tajemnicza krwawa maszyna, o której do tej pory nic się nie dowiedziałam – prócz tego, że jest krwawa.
Polubiłam strasznie Wynter, bo cały czas wspierała swoich przyjaciół i ojca. Nie zostawiła Lorcana, kiedy zachorował, cały czas się nim opiekowała. Razi okazał się być idealnym straszym „bratem” i traktował Wynter jak swoją siostrę, choć przecież nią nie była. A Christopher... on spodobał mi się z czasem, kiedy poznałam jego przeszłość i to, jak wierny jest swojemu przyjacielowi. Lorcan z kolei był dziwnie tajemniczy, a ja jestem bardzo ciekawska i ciągle głowię się, co to za krwawa maszyna, którą stworzył i teraz tego żałuje.
Nie obyło się oczywiście bez minimalnego wątku miłosnego, ale w „Zatrutym tronie” nie jest go wiele – właściwie tylko odrobina, która świetnie wplata się w fabułę. I tutaj brawa dla Celine Kiernan, która znakomicie poradziła sobie w tych sprawach.
Książka ta jest godna polecenia i z pewnością nie jednej osobie się spodoba. Ja ją polubiłam, ale czuję, że była to lektura na jeden raz i więcej do niej nie wrócę, ale kolejne części - „Królestwo Cieni” i „Zbuntowany książę” - przeczytam na pewno.
„Zatruty tron” spodoba się głównie miłośnikom historii, gatunku fantasy i – uwaga – kotów, mimo tego, że są tam z nimi dość brutalne i okrutne sceny. Szczerze polecam, ale uprzedzam, by nie nastawiać się na wiele. Ot, taka lekka lektura na jeden, dwa wieczory. Nic więcej i nic mniej.

Suzan, serdecznie Ci dziękuję, że pożyczyłaś mi tę książkę!

sobota, 9 lipca 2011

„Atramentowe serce”; Cornelia Funke

Niesamowita książka o... książkach”

Po „Atramentowe serce” sięgnęłam już wcześniej, i już wtedy obawiałam się, co może być wewnątrz. Szczególnie niepokoiło mnie pochodzenie autorki, bowiem Cornelia Funke urodziła się w Dorsten w Niemczech. Trylogia o Atramentowym świecie nie jest jej debiutanckim cyklem, ale to właśnie ona przyniosła jej wielką sławę. Nie bez powodu nazywana jest „niemiecką Rowling”.
Wiele osób z pewnością chciałoby spotkać ulubione postacie literackie, zobaczyć je, porównać do swoich wyobrażeń. Dwunastoletnia Meggie Folchart zawsze zastanawiała się, czemu jej ojciec nigdy nie czytał na głos żadnej książki, ale snuł barwne opowieści na dobranoc. Osoby zwane Czarodziejskimi Językami – w tym też Mo – mają to do siebie, że ilekroć będą czytali na głos jakąś książkę, która im się spodoba, przedmioty z niej „wyskakują”, zabierając w zamian jakąś rzecz z najbliższego otoczenia. Pamiętnej nocy, kiedy jego żona zniknęła, czytał książkę „Atramentowe serce”, aż nagle w drzwiach pojawili się jej bohaterowie. Smolipaluch, Capricorn, Basta... Uciekli później, nie znając tego świata, ale Mo wiedział, że powrócą.
Pamiętnej nocy w drzwiach ich domu pojawia się Smolipaluch i oznajmia, że ludzie Capricorna polują na Czarodziejskiego Języka i jego córkę. Dla Mo nie jest to nowość, toteż ucieka rankiem do ciotki swojej żony, Elinor, która namiętnie zbiera cenne egzemplarze książek. Tam też jednak nie jest bezpiecznie – niedługo potem zostaje porwany, a Meggie wie, że ludzie Capricorna nie posuną się przed niczym, by zdobyć być może ostatni egzemplarz „Atramentowego serca”.
Książka o książkach – to zdanie idealnie opisuje dzieło Cornelii Funke. Wspaniały wykreowany przez nią świat pełen bohaterów literackich, dobra i zła wciąga i nie pozwala wyjść. Każde słowo było na swoim miejscu, każda sytuacja, postać... Wszystko idealnie zarysowane, bogate w szybką akcję i świetnie poprowadzone dialogi, pełne niezwykłych zdarzeń i magii. Mimo że czytałam tę powieść drugi raz, nadal tak samo mnie zaczarowała. Historia opowiadana przez panią Funke wydaje się nie mieć wad, a dodatkowo nietuzinkowy pomysł zjednał jej wielu czytelników. Ja też teraz należę do tego grona, bowiem „Atramentowe serce” to czysta magia; tak wciąga, że nie można się oderwać aż do zakończenia, a nawet jeszcze dłużej – sama przeczytałam spis treści, który zawsze omijam, i wykaz cytowanych źródeł. Wiem już, dlaczego – nie chciałam po prostu zamknąć książki, nie chciałam kończyć jej czytać!
Dużo można powiedzieć o bohaterach. Według mnie najciekawszym z nich jest Smolipaluch, bo nigdy nie było wiadomo, czy jest wrogiem, czy też przyjacielem. Ujął mnie także pomysł, by był on połykaczem ognia – nie czytałam jeszcze o żadnej postaci będącej kuglarzem. Sama chciałabym zobaczyć jego wyczyny z ogniem, jak robi ogromną ognistą kulę. W pewnym sensie widziałam to oczyma wyobraźni, ale jednak wolałabym obejrzeć taki występ na żywo.
Smolipaluch przez całe „Atramentowe serce” dążył, by powrócić do swojego świata, mimo że poznał okrutne zakończenie książki. Był wytrwały i ciągle zmieniał strony. Nie byłam już pewna, czy pomaga Meggie i Mo, czy tylko służy Capricornowi...
Pozytywnie zaskoczyła mnie dwunastoletnia Meggie, która pomimo swojego tak młodego wieku była ogromnie sprytna. Potrafiła wymusić pewne rzeczy na sługach Capricorna groźbą chociażby przegryzienia sobie cennego dla nich języka. Mo wydawał się być typowym ojcem, który chciał ratować swoją córkę, ale był też niesamowicie odważny, wkraczając w sam środek paszczy lwa. A Elinor... Chciałabym się znaleźć w jej domu, w przepastnej, ogromnej bibliotece z mnóstwem rzadkich książek. Na pewno bym tego nie zapomniała.
„Atramentowe serce” było niesamowitą książką o książkach – tak można ją nazwać; nazwa ta oddaje jej treść idealnie. Po przeczytaniu uwierzyłam, że między atramentowymi literami powieści istnieje świat, w którym odgrywa się dana historia, i że może kiedyś dzięki Czarodziejskim Językom spotkamy ulubionych bohaterów literackich w naszym świecie. Z pewnością sięgnę po kolejne dwa tomy jak najszybciej, bo chce poznać dalsze losy Meggie, Mo, Elinor, Farida i Smolipalucha.
Polecam wszystkim książkoholikom, bo to pozycja głównie dla nich. Innym z pewnością też się spodoba. Jeżeli ktoś zapytałby mnie o książkę traktującą o książkach, bez wahania odpowiedziałabym: „Atramentowe serce” i reszta tej zapewne wspaniałej trylogii.

„Życzenie”; Alexandra Bullen

 
Maripose – życz sobie mądrze”

„Życzenie” napisane przez Alexandrę Bullen to kolejna już przeczytana przeze mnie powieść, której nie można zaliczyć do znanego już większości gatunku „paranormal romance”. Autorka pracowała już w wielu różnych dziedzinach – była dramatopisarką, kelnerką, instruktorką jogi oraz, na samym końcu, co wyszło na dobre, napisała książkę.
Olivia Larsen była wprost nierozłączna ze swoją siostrą bliźniaczką, choć prócz wyglądu nie miały nic wspólnego. Violet jednak była typem ryzykantki i zmarła podczas jednego z jej szalonych wyczynów. Cała rodzina po ogromnej stracie przeprowadza się do San Francisco, gdzie próbuje sobie na nowo ułożyć życie. Główna bohaterka nie ma łatwo – jej siostra zmarła, ojciec ciągle coś naprawia w domu i nie ma dla niej czasu, podobnie jak matka pracoholiczka. Wtedy też zostaje zaproszona razem z rodzicami na imprezę firmową. Od tamtej pory wiele rzeczy się zmienia. Kiedy postanawia włożyć dawną sukienkę siostry, okazuję się, że jest ona rozerwana na boku. Olivia, szukając krawcowej, natrafia na zakład krawiecki „Mariposa z Mission”.
Suknię, którą dowozi jej krawcowa Posey, nie jest tą, którą dziewczyna tam zaniosła, a jednak postanawia ją założyć. Wracając, nieopatrznie wyznaje na głos, że chciałaby, by jej siostra wróciła. Z nią bawiłaby się świetnie na imprezie. Jej życzenie zostaje spełnione, kiedy dostrzega niewielkiego, świecącego motyla. I wtedy Violet powraca jako duch z zaświatów. Szybko okazuje się, że Posey uszyje jej jeszcze dwie sukienki, wcześniej opowiadając oczywiście o zasadach. Olivia będzie miała jeszcze szansę wypowiedzieć kolejne dwa najgłębsze życzenia. Jednak życie nie jest bajką i magia nie rozwiąże żadnych problemów. Dziewczyna sama będzie musiała ułożyć sobie życie i naprawić swoje błędy. Będzie musiała też nauczyć się ponownie żyć.
Pomysł na „Życzenie” był niewątpliwie oryginalny. Nie czytałam jeszcze żadnej pozycji traktującej o trzech życzeniach, tym bardziej spełnianych przez sukienkę z motylem! Spodobało mi się głównie to, że nie było w tym wiele magii – Olivia chciała powrotu siostry, a nie jakiś nierealnych i niemożliwych rzeczy. Alexandra Bullen świetnie pokazała życie młodzieży, ich rozterki, problemy i zawirowania miłosne. Tak, nie obyło się bez wątku miłosnego, ale był to zwykły nastoletni związek, a nie wieczna miłość z istotą nadnaturalną.
Z tyłu okładki pisało o „zakazanej miłości”. W pewnym momencie zastanowiłam się, o co tu chodzi? Po tylu pozycjach traktujących o zakazanej miłości, z początku nie dostrzegłam jej w „Życzeniu'. A potem zrozumiałam. Tu nie było takiego związku jak w dziele Szekspira albo w różnych książkach z gatunku „paranormal romance”. Autorka przedstawiła typowe zachowania jak na nastolatków – odbicie chłopaka, problemy z rodzicami, brak ich uwagi, chęć akceptacji w liceum i pragnienie powrotu bliskich z zaświatów.
Olivia i Violet różniły się charakterami. Podczas gdy pierwsza z nich wolała siedzieć w domu albo robić z Milesem projekt, druga chciała iść na imprezę i wkręcić siostrę do najpopularniejszego towarzystwa w szkole. I choć z początku nauka Olivii, by żyć pełnią życia, szła opornie, z czasem zaczynało być coraz lepiej. Violet była cierpliwa i towarzyszyła bliźniaczce na różnych przyjęciach, pomogła jej także zaprzyjaźnić się z Callą – najpopularniejszą dziewczyną w liceum – oraz w pewnym sensie zdobyć Sorena. Milesa także polubiłam, bo mimo wszystko nie wykluczył Olivii z projektu, choć nie zrobiła w nim wiele. Był on wiernym przyjacielem. Soren także przypadł mi do gustu, bo nie był ani za słodki, ani za ostry, że tak się wyrażę. Taki chłopak „w sam raz”. Calla pomimo popularności nie miała idealnego życia – rozstanie rodziców, odbicie chłopaka. Kosztowało ją to wiele łez i nieprzespanych nocy, jak sądzę.
Książka mi się podobała, bo realnie oddawała życie amerykańskich nastolatków i problemy wieku dorastania. Wspaniale opisane wewnętrzne przeżycia i niezwykła fabuła to tylko wisienka na torcie, którym jest „Życzenie”.
Polecam, choć jestem pewna, że wielu osobom może się nie spodobać. Mi przypadła do gustu, ale wolę bardziej fantastyczne powieści. Jeżeli ktoś chce rzeczywistego życia z nutką magii – ta książka idealnie się do tego nadaje.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu Bukowy Las!

piątek, 8 lipca 2011

Wyniki konkursu, stos i kot!

Drogie człowieki!
Na wstępie powiem, że przedawkowałam „Pingwiny z Madagaskaru”, stąd powyższe powitanie. Zacznijmy od najmilszej rzeczy, czyli wyników konkursu z Bree Tanner. Przyszły aż dwie prace, z czego jestem baaardzo zadowolona. Mimo tego, że miało to być opowiadanie, Jennifer przysłała... komiks. Tak, to ona wygrywa książkę „Drugie życie Bree Tanner” z małą niespodzianką w środku (ha! i tak wszyscy wiedzą, że to zakładka). Jenny, gratuluję!
Książka powędruje do Ciebie już w przyszłym tygodniu, wyślę Ci informację, kiedy ją wyślę. (Dziwnie to zabrzmiało.) Jennifer, jeżeli wyrazisz zgodę pod tym postem, to zedytuję go i wstawię Twoją - cudowną i zabawną - pracę konkursową. (Wiem, że wyjeżdzasz, więc życzę miłego odpoczynku!)



Kolejna rzecz wymieniona w tytule – stos. Ano, uzbierało się sporo książek po wczorajszym spotkaniu z Z., która przytaszczyła dwie moje pozycje – pożyczone jakiś czas temu – i... pięć swoich, choć miało być ich tylko trzy. Cóż, nie narzekam, choć niesienie ich przez pół miasta w zwykłej reklamówce było trochę kłopotliwe. Dodajmy do tego dwie wygrane książki i jedną z biblioteki oraz władczego Pana Żabę, i mamy spory stos.

Atramentowe serce” wypożyczone zostało z biblioteki i już zaczęłam czytać, mimo tego, że powinnam dać niedługo recenzję innej książki.
Wschodzący księżyc” to moja wygrana w konkursie – Paulo, dziękuję. Podobnie jest z książką o tytule „Całując grzech”. Obie przeczytam zapewne niedługo, bo wampiry i wilkołaki to to, co lubię najbardziej.
Zatruty tron” Celine Kiernan jest efektem spotkania z Z. i ledwo się powstrzymuję, by od razu nie zacząć go czytać, bo przyznam, że od dawna ten tytuł mnie nęcił.
Czerwone oczy” Jerzego Nowosada także są od Z. Rozpieszcza mnie.
Tropiciel duchów” i „Złamana przysięga” Michelle Paver jak wyżej. Uwielbiam Kroniki Pradawnego Mroku; może kiedyś zrecenzuję wszystkie części od początku? Jak na razie – szczerze polecam.
Powrót władcy wampirów” Justin Richards także od Z. Wampiry uwielbiam, toteż z przyjemnością to przeczytam. Oczekujcie wielu recenzji w tym miesiącu.

I na koniec ostatnia sprawa, dość kocia. Zaraziłam pasją czytania małego kotka o imieniu Damon (muszę ograniczyć „Pamiętniki Wampirów”, stanowczo), który wspólnie ze mną czytał. Zobaczywszy go, moja mama złapała aparat i cyknęła fotkę. Jest bardzo... słodka. Przynajmniej dla mnie. Bo przynoszenie przez Damona do domu jaszczurek i myszy nie jest słodkie według reszty rodziny. Według mnie zresztą też.

Pozdrawiam wszystkich i życzę miłych wakacji. Kolejną zrecenzowaną książką będzie „Atramentowe serce”, bo nie mogę się powstrzymać i już czytam.

niedziela, 3 lipca 2011

sobota, 2 lipca 2011

Może...

Dzisiaj króciutko. No więc pomyślałam, że wypadałoby zareklamować pierwszy konkurs (który jest dwa posty niżej), toteż zrobiłam mały banner. Nie jest przymusowe wklejanie go czy coś - ot, może znajdą się jakieś życzliwe duszyczki i powklejają podlinkowane na swoje blogi... Może...