sobota, 31 marca 2012

„Niepokój”; Maggie Stiefvater

NIEPOKÓJ, Maggie Stiefvater
Współczesna powieść o wilkołakach? Tak! A w niej nowi bohaterowie, wielka miłość, która musi pokonać wszelkie przeszkody, wielka przyjaźń i prawdziwe poświęcenie.
Nadchodzi wiosna. Sam jest człowiekiem, ale tym razem to z Grace zaczyna się dziać coś dziwnego. W dodatku rodzice próbują ją rozdzielić z Samem – skupieni jak zwykle tylko na sobie, nie zwracają uwagi na to, jak bardzo ranią córkę. Isabel po śmierci brata zaprzyjaźnia się z Grace. Po długiej zimie w domu Sama pojawia się nowy wilk, Cole – niepokojący gość, który odmienia życie każdego z nich.
Nie wiedziałam, że istnieje tyle różnych sposobów na to, żeby powiedzieć żegnaj...”

Sposoby mówienia żegnaj”
Pogoda potrafi płatać figle – choćby w tej chwili, kiedy łudziłam się, że wiosna zagościła już na dobre, zaczął padać śnieg. Ale chyba największe figle zima płata wilkołakom z małego miasteczka Mercy Falls. Kiedy nadchodzą mrozy i śnieg, zmieniają się oni w wilki. Nie mogą nad tym panować. Kiedy zaś nadchodzi wiosna, odzyskują ludzką postać i świadomość. Tylko latem naprawdę mogą być sobą. Bez strachu, że mróz ponownie odbierze im człowieczeństwo. Ale z czasem przemiany następują coraz później i później, aż w końcu wilkołaki stają się wilkami. Już na zawsze.
Sam w końcu stał się człowiekiem na dobre. Przyzwyczaja się do nowej sytuacji bardzo powoli – chłód nadal powoduje strach, oczekiwanie na przemianę, która koniec końców nie następuje. Teraz to z Grace dzieje się coś niepokojącego. Wysoka temperatura, ciągłe krwawienie z nosa, zapach wilka... Ta choroba to z pewnością nic dobrego. Ich związek nie podoba się rodzicom Grace; dotychczas skupieni wyłącznie na sobie, pozostawiali dziewczynę na całe dnie samą w domu. Nagle, z dnia na dzień, zaczęli interesować się życiem córki bardziej niż kiedykolwiek.
Pojawia się też nowy wilk – Cole. Odmienia życie wszystkich, i nie zawsze w dobry sposób. Jest niepokojący, a jego przeszłość – mroczna i niekoniecznie wesoła. Z kolei Isabel nie załamuje się po śmierci brata, tylko staje się coraz bardziej cyniczna i okrutna. Jest to opowieść o współczesnych wilkołakach, nastoletniej miłości i wielkiej przyjaźni, magicznie napisana i nie wypuszczająca ze swoich szpon do ostatniej kartki.
„Niepokój” autorstwa Maggie Stiefvater był wyczekiwaną przeze mnie kontynuacją „Drżenia”. Po niesamowitej i bardzo klimatycznej części pierwszej, wiele oczekiwałam od drugiego tomu. Pisarka mnie nie zawiodła, bowiem losy Sama i Grace, a także Isabel i Cole'a, pochłaniałam z wypiekami, żądna więcej, jeszcze więcej. Niestety, przyszedł czas przeczytania ostatniej strony; mówiąc szczerze, zawiedziona byłam jedną jedyną rzeczą: że nie mogę chwycić w łapki „Ukojenia” – części trzeciej – i w końcu dowiedzieć się, jak się kończy ich historia. Owacje na stojąco należą się również tłumaczce, gdyż to tłumaczenie jest istnym dziełem sztuki; wciąga i nie pozwala się wyrwać z Mercy Falls.
Akcja z początku płynęła wolno, ale z czasem, z każdą stroną, nabierała prędkości. Spodziewałam się, jak będzie wyglądał punkt kulminacyjny. Kiedy tylko opisane zostały objawy tajemniczej choroby Grace, wiedziałam, co prawdopodobnie się stanie. Nie było to już takie tajemnicze. Mimo to nadal czerpałam przyjemność z drobnych zaskoczeń – jak przykładowo niewielka zmiana charakteru głównej bohaterki, na dużo lepsze, choć jej rodzice sądzą chyba inaczej. Fabuła została naprawdę dopracowana, ale drażniła mnie jedna rzecz – wydawało mi się, że Maggie Stiefvater czasem ma czytelników za głupków. Sam dokładnie widział, do czego prowadzi choroba Grace, wiedział, musiał wiedzieć, co się dzieje, a udawał, że żadne objawy: bóle brzucha, ciągle lecąca krew z nosa, czy nawet to, że Grace zaczynała pachnieć wilkiem, nie miały miejsca. Uwielbiam Sama, to moja ulubiona postać z tej trylogii, ale tym razem zachował się okropnie.
Tym razem narratorami byli nie tylko Sam i Grace, ale też Isabel i nowa, bardzo intrygująca postać: Cole St. Claire. Zmienne narracje były ogromnym plusem – mogłam poznać sytuację nie tylko oczami naszych gołąbków; mogłam dowiedzieć się o przeszłości Cole'a i poznać powody, dla których chłopak pragnie utracić siebie. Maggie Stiefvater opisała jego historię bardzo prawdziwie i realistycznie, ale czasem ta chęć utraty swojego „ja” wydawała mi się przerysowana. Niemniej jednak postać Cole jest dużym plusem dla książki. Bez niego to już nie byłoby to samo. Zmienił życie wszystkich – od stoickiego Sama, po cyniczną i okrutną Isabel. Najmilej jednak wspominam przyjaciółkę Grace, Rachel. Bawiło mnie nazywanie Sama Chłopakiem i jej wszystkie komentarze. Była najbardziej pozytywną postacią w całym „Niepokoju”.
Powieść cieszy nie tylko wyobraźnię, ale też oko. Idealna wielkość czcionki i utrzymana w poprzednim stylu, magiczna okładka to coś, co jest kolejną zaletą. Zastanawiałam się tylko, czy dziewczyna w płaszczu i z papierowym żurawiem to Isabel czy Grace, ale raczej ta druga, zważając na to, że to chłopak Grace składał ptaki origami.
Książkę wspominam bardzo dobrze. Maggie Stiefvater pisze ciekawie i barwnie, a przede wszystkim – w taki sposób, że trudno oderwać się od lektury. Niewiele jest książek, z którymi potrafię chodzić gdzie się tylko da i nie funkcjonować normalnie, dopóki nie skończę. Co z tego, że po skończeniu będę musiała czekać jakiś czas na kolejną część. „Niepokój” to przede wszystkim romans paranormalny, ale nie jest przerysowany. Znajdzie się też miejsce na nagłe zwroty akcji, krew czy smutną przeszłość. Podsumowując, „Niepokój” Maggie Stiefvater to niesamowita książka.
Polecam głównie czytelniczkom (czytelnikom również, o ile się tacy znajdą), którym pierwszy tom się spodobał, a osoby zainteresowane tą pozycją odsyłam do recenzji „Drżenia”. Żeby w pełni zrozumieć drugi tom, trzeba najpierw poznać pierwszy.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu Wilga! :)

środa, 28 marca 2012

„Żelazny Cierń”; Caitlin Kittredge

ŻELAZNY CIERŃ,   Caitlin Kittredge
PREMIERA JUŻ 4 KWIETNIA! 
W mieście leżącym w Lovercraft, panują Opiekunowie a wielka Maszyna kręci się po ulicach, obracając w popiół z ich rozkazu jakikolwiek opór. Necrovirus jest przyczyną epidemii szaleństwa w Lovercraft, siły i okrucieństwa kreatur, które nocami nawiedzają ulice oraz wszystkiego, co liderzy miasta uznają za Heretyckie – powstałe z wierzeń w magię i czarnoksięstwo. A Aoife Grayson z dnia na dzień ma coraz mniej czasu.
Rodzina Aoife Grayson jest unikatowa, w najgorszy możliwy sposób – każde z nich, wliczając jej matkę i starszego brata Conrada, w dniu swoich 16-nastych urodzin oszalało. A teraz, wychowanka stanu i jedyna dziewczyna w Szkole Maszyn, próbuje udowodnić, że jej los może być inny.
Źródło: paranormalbooks.pl
Mechaniczne serce”
W Lovecraft nie ma księżniczek, książąt na białych rumakach czy wróżek. Nie ma elfów, króliczych nor, czarów, czarnoksięstwa i magii. Są za to potężne maszyny, silniki parowe, monumentalne mosty i twardo stąpający po ziemi mieszkańcy państwa. Jedynie osoby zarażone tajemniczym nekrowirusem wpadają w obłęd i odstają od społeczeństwa. Uznawani są po prostu za niewartych uwagi szaleńców, choć wiele osób boi się ich – wszakże mogą kogoś zarazić wirusem. W takim miejscu przychodzi żyć Aofie Grayson, głównej bohaterce powieści „Żelazny Cierń” pióra amerykańskiej pisarki Caitlin Kittredge.
Wielkimi krokami zbliżają się szesnaste urodziny Aofie; każda dziewczyna cieszyłaby się z tego powodu, jednak nie Aofie. Nad jej rodziną wisi swoista klątwa – w dniu ukończenia szesnastu lat przebudza się uśpiony we krwi Graysonów nekrowirus i wpędza ich w obłęd. Takim sposobem uznawani są przez wszystkich za szaleńców, a Aofie zostaje niecałe dwa tygodnie racjonalnego myślenia. Niedługo potem okazuje się, że wizja nieuchronnego szaleństwa nie jest największym problemem panny Grayson. Zaszyfrowany list od brata jest dopiero początkiem ogromnych kłopotów, w jakie wpakowuje się Aofie, wyruszając mu na ratunek. A wszystko utrzymane jest w klimacie steampunku i ze sporą domieszką H.P. Lovecrafta.
Odkąd pierwszy raz zobaczyłam wstępną okładkę „Żelaznego Ciernia”, zaintrygowała mnie. Opis był równie ciekawy, a i steampunk mnie zachęcał. Więc kiedy porwałam w moje szpony tę pozycję, rozsiadłam na łóżku i otworzyłam na pierwszej stronie, wpadłam w Lovecraft. Zupełnie jak Alicja do króliczej nory, z zabronionej w tamtej rzeczywistości książki.
„Żelazny Cierń” to opowieść niezwykła i zaskakująca, choć nie posiada akcji mknącej jak tornado czy głębokiego jak Rów Mariański przesłania. By książka była ciekawa i oryginalna, by spodobała się czytelnikom, wystarczy coś ludzkiego, codziennego. To właśnie można znaleźć w powieści Caitlin Kittredge. Ucieczka przed obłędem, ratunek dla brata, przeciwstawianie się władzom – to wszystko składa się na genialną pozycję, która aż się prosi, by ją przeczytać. Dodałabym jeszcze niesamowity, mroczny klimat, mitologię Lovecrafta i steampunk. W dodatku, mimo dokładnego rozplanowania fabuły, często nachodziła mnie myśl, czy to naprawdę się dzieje, czy to tylko pierwsze objawy obłędu Aofie – ponieważ to z jej perspektywy opisywana jest ta historia.
Bohaterowie również są na wysokim poziomie. Szczególnie przewodnik Dean Harrison zyskał moje uznanie. W świecie z zakazaną magią i czarami, z zakazanymi jakimikolwiek przejawami wyobraźni, kreatywnego myślenia, on był jednym z ciekawszych heretyków. Miał naprawdę intrygującą osobowość, i oczywiście pochodzenie. To był jeden ze zwrotów akcji, które mnie całkowicie zaskoczyły. Dean nie wydaje się być godny zaufania na pierwszy rzut oka, ale po kilkunastu rozdziałach, kiedy przewodnik pomagał Aofie, całkiem zmieniłam zdanie. To jeden z ciekawszych bohaterów „Żelaznego Ciernia”. Z kolei sama Aofie była dla mnie zakoczeniem – spodziewałam się kogoś typu Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci”, a dostałam przyszłą panią inżynier, która wierzy w te wszystkie historie opowiadane przez władze. Choć oczywiście potem, po liście od Conrada, ignorując wszystkie znaki mówiące, że to nieodpowiednie dla grzecznych dziewczynek, wyrusza do rezydencji ojca. Ponadto wiszący nad nią obłęd sprawia, że jest również najbardziej... sympatyczną postacią. Aofie można polubić od pierwszej strony.
Nie zaskoczył mnie wątek miłosny – w końcu niewiele jest powieści młodzieżowych, w których nie ma „wielkiej miłości na śmierć i życie”. Ku mojemu zdziwieniu, wątek ten, mimo że był gdzieś tam, pośród ciągłych zwrotów akcji i niesamowitej fabuły, został ledwie liźnięty. W „Żelaznym Cierniu” nie uświadczycie ciągłego miziania się i „ochów i achów” do partnera.
„Żelazny Cierń” to bez wątpienia wciągająca i genialna książka. Nie bez wad, ale z mnóstwem zalet, które te małe niedociągnięcia wynagradzają z nawiązką. Caitlin Kittredge postarała się przy rozplanowywaniu fabuły, przez co nie była ona zagmatwana; mimo że wiele rzeczy zostało przedstawione jasno, czarno na białym, to nadal niektóre elementy są dla mnie tajemnicą. Przez całą lekturę nie potrafiłam odpowiedzieć na jedno proste pytanie: „To prawda czy obłęd?”
Z czystym sumieniem stwierdzam, że nigdy jeszcze nie czytałam takiej książki. Książki przepełnionej mrokiem, grozą i niezwykłą jak na te czasy oryginalnością. Od „Żelaznego Ciernia” trudno się oderwać, wykreowany przez Caitlin Kittredge świat ma swoje własne zasady – swoją drogą, bardzo zaskakujące – a powieść to istna uczta dla czytelnika. Polecam gorąco, a osoby, które nadal wahają się nad zakupem – premiera już 4 kwietnia – chcę uświadomić, że „Żelazny Cierń” powinien spodobać się większości osób. Nikt nie powinien się zawieść.


Za książkę bardzo, bardzo dziękuję wydawnictwu Jaguar! I mam szczerą nadzieję, że wyjazd do Włoch był udany! :)

sobota, 24 marca 2012

„Pożeracz snów”; Bettina Belitz

Pożrę twój sen...”

O „Pożeraczu snów” Bettiny Belitz było swego czasu dość głośno. Większość recenzji wychwalała tę książkę: bo fabuła wciąga, bo traktuje w dużej mierze o snach, bo Colin jest zajebisty ;). Zaraz, zaraz. Sny? Uwielbiam taką tematykę. Więc co zrobiłam? Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzyła, zakupiłam tę pozycję. A potem musiała odczekać trochę na półce, bo byłam zajęta. Zresztą, kiedy zaczęłam czytać, ciągle tam wracała i znów czekała. Po prostu „Pożeracz snów” nie wciągnął mnie, choć możliwe, że zbyt wiele po nim oczekiwałam. Źle nie było – ale mogło być lepiej.
Wytłumaczenie mojego zdania to właściwie jedno słowo: Niemcy. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie lubię tego języka i przez to odrzucam od razu książkę (chociażby „Czerwień rubinu” była świetna), ale nie podobało mi się opisanie tego. Weźmy na przykład główną bohaterkę – jest rozpieszczoną dziewuchą, co u nas także się zdarza. Ale fakt, że dostaje 200 (słownie: dwieście) euro kieszonkowego, jak słusznie zauważono, i jeszcze jej mało, albo że ma prawie darmową wycieczkę z przyjaciółkami i jeszcze narzeka... Nie wiem, jak tam w Niemczech jest, ale wątpię, by aż tak marnowano pieniądze, a dzieciaki były tak bardzo rozpieszczone. Przejdźmy do fabuły.
Elisabeth przeprowadza się z wielkiego miasta do małej wiejskiej mieściny, zostawia swoje przyjaciółki, wielką miłość i... radość życia. Kaulenfeld nie podoba jej się – a jej ojciec dostał pracę w tamtejszym szpitalu psychiatrycznym – ale marudzenie i narzekania nic nie dają, więc Ellie stawia sobie postanowienie, nie chcąc popełnić tych samych błędów. Zero nowych znajomości, zero przyjaciół, zero udawania kogoś, kim się nie jest; tym samym – zero uśmiechu i szczęścia. Jak się okazuje potem, dziewczyna nie jest zbyt dobra w dotrzymywaniu takich postanowień...
Wtedy wkracza Colin Blackburn. Przystojny, dwudziestoletni, obowiązkowo tajemniczy – dziwne, że Ellie nie traci głowy przy ich pierwszym spotkaniu. Z drugiej strony, nie było ono zbyt miłe. Kto okaże się pożeraczem snów? Elizabeth z czasem zacznie coraz bardziej zagłębiać się w rodzinną tajemnicę, jej zaufanie zostanie wystawione na próbę, a miłość stanie się zakazana. Pięknie opisana historia ze snami w tle.
Pięknie opisana – właśnie. Opisy to najmocniejszy plus „Pożeracza snów”. Niezwykłe, magiczne wręcz. Brawa należą się tłumaczowi, który tak wspaniale oddał tę magię. Szczegółowe przedstawianie krajobrazów, bardzo dobrze zarysowane charaktery postaci. Naprawdę, „Pożeracza snów” można przeczytać chociażby dla samego języka, jakim jest napisany. Historia Ellie i Colina jednak dłużyła się niemiłosiernie, ale niezależnie od przerw w czytaniu – dość długich, jak na mnie – zawsze na mnie czekała. Książkę czytałam dość długo, ponieważ trudno mi było „ugryźć” ten temat, choć sny jako takie uwielbiam. Demony pożerające senne marzenia, rodzinne tajemnice, historia Colina... To wszystko mi się mieszało, ale z czasem jakoś sobie wszystko poukładałam w głowie.
Wadą książki jest Elisabeth. To dość... oryginalna bohaterka, przyznam. Aczkolwiek irytująca, niezwykle rozpieszczona i ukrywająca swój charakter i uczucia. Dopiero Kaulenfeld i Colin pomogli jej stać się na powrót sobą. Colin też nie był idealny, ale to jednak plus. Nie zakochał się od razy w głównej bohaterce, nie rzucił się jej do stóp, jednak starał się zachować dystans i rzucał kąśliwymi uwagami. Najmniej polubiłam ojca Ellie, który... po prostu swoim zachowaniem zniechęcał. A potem jeszcze się dziwił, czemu córka się do niego nie odzywa.
„Pożeracz snów” to niewątpliwie coś nowego pośród mnóstwa książek o wampirach, wilkołakach czy duchach, ale jednak to nadal paranormal romance. Na pierwszy rzut oka nie widać schematu, ale on jest, ukryty głęboko po pięknymi, barwnymi opisami. Książka ta przypadła mi do gustu, jednak brakło mi „czegoś”, szybszej akcji albo bardziej rozbudowanego wątku snów...? Nie jestem w stanie tego określić.
  Polecam osobom, które lubią ten gatunek i takie historie. Historia zapisana na tych pięciuset stronach nie jest co prawda idealna, ale potrafi wciągnąć.

wtorek, 6 marca 2012

Bakuman, Ohba&Obata

Obiecywałam kącik recenzji anime? Hai. Na rozpoczęcie marca – a tym samym niedługo i wiosny – dzięki niech będą słoneczku, które co dzień coraz bardziej grzeje – pierwsza recenzja. Pod lupę wzięłam anime o mandze (dziwnie to brzmi) o nazwie „Bakuman”, której znaczenia nadal nie znam, choć próbowałam znaleźć.

Ciężka praca mangaki”

Z początku do tego anime w ogóle mnie nie ciągnęło.
Ale to dzieło twórców Death Note.
Kreska była dość dziwna i początkowo, na kadrach, nie podobała mi się.
Ale to dzieło twórców Death Note.
Fabuła zapowiadała się nudno, wiadomo: robimy mangę, jesteśmy sławni, koniec.
Ale to dzieło twórców Death Note.
Właściwie to ma za dużo odcinków i nie chciało mi się tyle oglądać...
Ale to dzieło twórców Death Note.
Bakuman bardzo mnie odpychał.
Ale to dzieło twórców Death Note.
Takim właśnie sposobem zasiadłam przy pierwszym odcinku Bakumana i przepadłam na całe trzy dni, czyli dokładnie tyle, ile potrzebne mi było na obejrzenie dwudziestu pięciu epizodów.


Moritaka Mashiro kiedyś chciał być sławnym mangaką, jak jego wujek, który zmarł z przepracowania i tym samym sprawił, że chłopak porzucił swoje marzenia. Choć nadal rysował w zeszycie na nudnych lekcjach, nie myślał o mandze i nie poruszał tego tematu w rodzinie – wszyscy po śmierci Kawaguchiego Taro źle reagowali na samo wspomnienie tego zawodu. Jednak najlepszy uczeń w szkole, Akito Takagi, znajduje jego przypadkiem pozostawiony zeszyt z rysunkami i szkicami, w tym z mnóstwem podobizn Miho Azuki, w której Mashiro jest zakochany. Traf sprawia, że chce on tworzyć mangę. Z Mashiro. Cóż, odpowiedź chłopaka była prosta: nie.
Jednak Takagi nie poddaje się i knując podstępny plan, zmusza Moritakę do wyznania, że zilustruje jego pomysł. Świadkiem tych słów jest Miho – której marzeniem jest zostać seyiuu – więc nie ma możliwości odwołania swojej obietnicy. Tym bardziej, że stres (i bycie częściowo debilem też się do tego przyczyniło) sprawia, że pyta się, czy Azuki wyjdzie za niego. Cóż, odpowiedź dziewczyny była prosta: tak.
Ale! Zawsze musi być jakieś ale. Bez niego nie byłoby wciągającej fabuły, jakiej oczekiwałam od twórców mojego pierwszego i jednego z ulubionych anime. Jeśli Mashiro (nazywany też Saiko) chce wziąć ślub z Miho, wpierw musi stać się sławnym mangaką, a Azuki wystąpić jako seyiuu w anime na podstawie ich – Saiko i Shujina (czyli Takagiego) – mangi. Tak właśnie zaczyna się droga do wydania własnego dzieła i do spełnienia marzeń. Droga ta nie będzie usłana różami, bowiem praca mangaki, nawet jeśli pracuje się w duecie, jest trudna i wyczerpująca. Jednak chłopcy mają upór i talent. Czy ich manga stanie się sławna? Czy zyskają jej serializację w sławnym magazynie Shounen Jump?

Od lewej: Fukuda Shinta, Niizuma Eiji
Dość o fabule, czas na naszych protagonistów. Mashiro Moritakę poznajemy, kiedy ma czternaście lat. Jest znudzonym uczniem i dąży do tego, żeby znaleźć jakąś ciepłą posadę w biurze i do końca życia topić się w papierach. Nie jest specjalnie mądry, nie ma jakiś niecodziennych mocy, ma za to talent do rysowania i właściwie nic więcej. Saiko bez problemu dogaduje się z rówieśnikami; tak, z dziewczynami również, o ile nie jest to Miho Azuki, przy której chłopak traci rezon. Kiedy Shujin namawia go zilustrowania swojej historii, Mashiro uczy się wytrwale pracować i staje się jeszcze bardziej zawzięty. Akito Takagi to ciekawa postać. Choć jest prymusem w szkole i zajmuje same pierwsze miejsca podczas egzaminów, chce tworzyć mangę i, co tu kryć, ma smykałkę do pisania historii. Mógłby naprawdę wiele zarabiać, z takimi ocenami mógłby pracować wszędzie... a wybrał bycie mangaką. Cóż, bywa.

Fukuda, mistrzu! <3
W tle pojawia się jeszcze kilka ciekawych postaci: dziewczyna Akito, marzycielka i optymistka, która całym sercem pragnie spełnienia marzeń Saiko i Shujina; Niizuma-sensei, szesnastoletni geniusz w tworzeniu mangi, która jest dla niego niczym tlen, jest on również jedną z najbardziej pozytywnych postaci, w końcu nie każdy rysuje dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu i wydaje przy tym dziwne, bardzo, bardzo dziwne odgłosy; Nakai, asystent Niizumy, który mnie irytował (aż w końcu się doigrał, haha), mistrz, jeśli chodzi o rysowanie teł; Aoki Ko, mangaka, która z początku zadufana w sobie i niedostępna, stała się jedną z ciekawszych i milszych postaci. Nie mogę nie wspomnieć też o Fukudzie, którego wielbię. Świetna postać, panowie Ohba i Obata się naprawdę postarali. Mangaka ten jest wybuchowy, impulsywny, skory do bójek... I za to go kocham – ponieważ nie robi tego, żeby zaszpanować, ale żeby kogoś bronić albo żeby nie było niesprawiedliwości, jak oszustwo w Shounen Jumpie. Chce również zmienić ten magazyn. Przez to stworzył, choć zupełnie przypadkiem, Drużynę Fukudy. Może i wszyscy są w niej rywalami i ciągle walczą między sobą, są też przyjaciółmi. Takich rywali nawet ja chciałabym mieć. Autorzy to mistrzowie w tworzeniu charakterystycznych postaci. W tym anime ich nie brakuje.

Drużyna Fukudy
Przez dwadzieścia pięć odcinków z ciekawością śledziłam drogę do spełnienia marzeń i kibicowałam chłopakom. Mimo to, miłość Saiko i Azuki wydała mi się już na samym początku przesadzona i irytująca. Który czternastolatek pyta swoją miłość o to, czy się z nim ożeni? Która czternastolatka odpowiada, że tak!? Ale dopiero, kiedy marzenia się spełnią. A w międzyczasie są przecież e-maile, nieprawdaż? Choć przyznaję, że właśnie ten związek z Miho był motorem napędowym Saiko. Dzięki niemu, chłopak stał się jeszcze bardziej zawzięty i z niezwykłym jak na jego wiek uporem dążył do spełnienia swojego marzenia.

Miho i Mashiro
Animacja w Bakumanie jest bardzo płynna, a postaci zaprojektowane starannie i z dbałością o szczegóły. Przy czym nie noszą – jak większość bohaterów anime – tych samych ciuchów dzień w dzień, choć biało-niebieska bluzka Mashiro czy czerwona bluza Shujina pojawiają się dość często. Plusem są też tła: staranne, nie wyglądają, jakby ktoś wylał kilka kubełków różnych farb i pozwolił dzieciom się nimi pobawić :). Opening Bird Kobukuro łatwo wpada w ucho. Ja osobiście przyłapałam się parę razy na nuceniu: „Your love... Aozora tobikau blue bird”. Endingu za to za bardzo nie pamiętam, skupiona byłam na włączaniu kolejnego odcinka, by czym prędzej przekonać się, czy w końcu spełni się to ich marzenie! Po sprawdzeniu, jak ending brzmiał, stwierdziłam, że jest średni. Szybszy niż Bird, o tytule Bakurock, śpiewany kobiecym, miłym dla ucha głosem... Nie zachwycił mnie i nie dziwię się, że szybko o nim zapomniałam.
Uwielbiam Bakumana, jest to świetna obyczajówka, która pokazuje prawdziwą pracę mangaki i drogę do wydania mangi, która nie jest usłana różami, prędzej cierniami. Polubiłam wszystkich bohaterów: Saiko, Shujina, Fukudę, Niizumę czy Aoki, z ciekawością i przyjemnością obserwowałam wspinanie się do celu. Choć jest to shounen, nie ma tu bohaterów z nadprzyrodzonymi mocami czy ciągłych walk ze złem. Jest za to dwóch chłopaków z marzeniami i talentem i niekończąca się walka z edytorami, innymi mangakami, walka o serca czytelników i możliwość publikowania w magazynie takim jak Shounen Jump.  To oryginalny pomysł na pokazanie tworzenia mangi od samego początku, i choć czasem czuć schematyczność, a wątek miłosny jest irytujący... Bakuman wciąż pozostaje wciągającym anime.
Mimo to chciałabym, by panowie Ohba i Obata skończyli ten projekt i stworzyli coś niesamowitego w klimacie Death Note.


Seyiuu – aktor głosowy, podkładający głos m.in.: w anime.
Shounen  – rodzaj mangi przeznaczonych głównie dla chłopców (co nie znaczy, że tylko dla nich).

piątek, 2 marca 2012

„Przepowiednia”; P.C. Cast

... pół-centaur to chyba jednak przesada”

Prędzej Piekło zamarznie niż ja sięgnę po „Przepowiednię” P.C. Cast – tak powtarzałam, kiedy dowiedziałam się, że współautorka Domu Nocy pisze samodzielnie kolejną serię. Przykro mi, Szatanie, ale musisz sobie kupić jakieś ciepłe ubrania...
Z książkami fantastycznymi mam pewien problem. Mianowicie, o ile fantastyka w stylu urban fantasy czy paranormal romance to moje ulubione podgatunki, to fantasy w najczystszym wydaniu ciężko toleruję. Mówię tu o całkowicie wymyślonych światach, wojnach w nich, dziwnych nazwach na wszystko, tego typu rzeczy. Toteż do lektury „Przepowiedni” podchodziłam bardzo sceptycznie i ostrożnie. Przyczyniła się do tego również poprzednia książka P.C. Cast – „Naznaczona”, która nie spodobała mi się zbytnio. Tak więc pełna najgorszych przeczuć otworzyłam książkę i tak znalazłam się w mitycznym Partholonie...
Elphame jest inna. Cóż, to nie dziwne, skoro jest córką Wybranej i Szamana? Trzeba dodać, że Szamanem jest nie kto inny, jak centaur. Tak więc, nasza główna bohaterka jest pół-centaurem (co chyba będzie mnie zawsze rozbawiać...), z kolei jej brat Cu – zwyczajnym człowiekiem. Elphame ciągnie do ruin zamku MacCallana, pragnie go odbudować i zamieszkać w nim. Ma dość traktowania jej jak porcelanowej laleczki, ludzie boją się dłużej na nią popatrzeć, o dotykaniu nie ma mowy! Jest po prostu samotna. W towarzystwie młodszego brata wyrusza do ruin i zaczyna je powoli, z pomocą mieszkańców okolicznych wiosek, którzy chcieliby tam zamieszkać i pracować, odbudowywać zamek.
Jednakże istnieje też przepowiednia, którą znają Fomorianie – demony wygnane przed laty z Parthalonu. Nikt nie wiedział, że te kreatury spłodziły dzieci. Jednym z nich jest Lochlan (ekhem, to taki... przerośnięty pół-nietoperz...), który nie dość, że – oczywiście, jakżeby inaczej – zakochał się w Elphame, to musi złożyć z niej ofiarę, by przynieść swoim pobratymcom spokój. Czy zrobi to? Czy zabije naszą bohaterkę? Czy będzie wolał zostać na zawsze demonem? Odpowiedź czeka w „Przepowiedni” autorstwa P.C. Cast.
Myślałam, że będę się męczyła czytaniem tej książki. Myślałam, że losy Elphame i jej nietoperzowego ukochanego w ogóle mnie nie wciągną. A co się stało? Piekło zamarzło, a ja te pięćset stron pochłonęłam w ledwie trzy dni. Fabuła nie skupia się jedynie na głównej bohaterce, co jest ogromnym plusem. Poznajemy również uczucia Lochlana, losy młodej Uzdrowicielki i – mojego ulubionego bohatera – Cu, którego optymizm nieraz sprawiał, że się uśmiechałam do literek w książce.
Jak nie lubię książek w takim stylu, tak ta naprawdę mi się podobała. Co prawda było dużo postaci i dużo wątków do ogarnięcia, ale autorka napisała kawał dobrej fantastyki. Bałam się, że P.C. Cast napisze coś równie złego jak „Dom Nocy”, myliłam się jednak. „Przepowiednia” to zupełnie coś innego i napisanego stokrotnie lepiej. Teraz już wiem, kto był autorem okropnych tekstów i pseudo-młodzieżowych dialogów w „Naznaczonej”... W każdym razie, „Przepowiednia” to coś świetnego.
Nie zrażajcie się po poprzednich książkach autorki. Dajcie tej szansę. Nie powinniście się zawieść, pomimo tego, że pół-centaur i pół-nietoperz (w rzeczywistości pół-demon, ale nie brzmi to tak zabawnie ;>) naprawdę może zniechęcić na samym początki. Polecam.