„Powroty też bolą”
„Zatruty tron” to debiut literacki Celine Kiernan i – jak wiele jego poprzedników – wychwalany był pod niebiosa. Niektóre z tak rekomendowanych powieści okazały się, delikatnie mówiąc, gniotami. Ale coraz więcej ich naprawdę mi się podoba! Zwykłam nie czytać książek o wymyślonych krainach, królestwach, wolałam fantastykę osadzoną we współczesnym świecie, ostatecznie w czasach wiktoriańskiego Londynu. Pani Celine Kiernan nie do końca przekonała do takich właśnie powieści.
Wynter Moorehawke wraz z ojcem Lorcanem wraca z dalekiej Północy w rodzinne strony i od razu rzucają się jej w oczy zmiany w królestwie. Król Jonathon rozkazał otruć wszystkie koty, choć niektóre nadal kryją się po kątach i w lasach, a na wałęsające się duchy nie zwracać uwagi; jedna rozmowa z zawieszoną między życiem a śmiercią osobą karana jest śmiercią. Poddani nie kwestionują jego działan w obawie o bliskich, jednak wiadome jest, że coraz bardziej go nienawidzą. Ponadto Jego Wysokość uczyniła prawowitego dziedzica tronu mortuus in vita – martwym w życiu, więc Alberon wraz z przyjacielem króla Jonathona uciekł z królestwa. Wynter porażona jest zmianami – jej ukochane koty są martwe, a wszędzie porozstawiane są klatki i szubienice, niegdyś kategorycznie zakazane.
Tymczasem król na następcę tronu wybiera swego drugiego syna, od dziecka szkolonego na lekarza. Razi – który jest przyjacielem Wynter – ostro się sprzeciwia, ale przez Christophera (skądinąd także bliskiego przyjaciela) jest w beznadziejnym położeniu, bowiem Jonathon używa Christophera jako karty przetargowej. W królestwie zaczyna dziać się coraz gorzej – duchy się buntują, podobnie jak lud, który chce Alberona na tronie, a nie Raziego. On sam też tego pragnie. Wynter niewiele może zrobić, a jedynym rozwiązaniem jest ucieczka. Dziewczyna martwi się jednak o poddanych – co z nimi będzie? Czemu król się tak bardzo zmienił? I co to za krwawa maszyna, o której mówił Lorcan?
Celine Kiernan stworzyła świat, który mógł istnieć kilkaset lat temu, a jednocześnie nie mógł, bo przecież w rzeczywistości duchy nie pojawiają się na drogach, a koty nie rozmawiają z ludźmi. Mimo naprawdę dopracowanych realiów nie widziałam w „Zatrutym tronie” żadnej akcji, żadnych nagłych i niespodziewanych wydarzeń, wszystko toczyło się nadzwyczaj wolno. Ta książka to taka... fantastyczna obyczajówka, można powiedzieć. A jednak coś mnie do niej przyciągało i wpadłam do królestwa Jonathona. Niczym Alicja do króliczej nory.
Pomysł był zdecydowanie dobry, czego nie można powiedzieć o wykonaniu. Jak już wcześniej wspominałam, wydarzenia toczą się powolnie, tempem ślimaka. Spodobały mi się bardzo opisy i ogólny zarys historii – król, który się zmienił, zbuntowane królestwo i tajemnicza krwawa maszyna, o której do tej pory nic się nie dowiedziałam – prócz tego, że jest krwawa.
Polubiłam strasznie Wynter, bo cały czas wspierała swoich przyjaciół i ojca. Nie zostawiła Lorcana, kiedy zachorował, cały czas się nim opiekowała. Razi okazał się być idealnym straszym „bratem” i traktował Wynter jak swoją siostrę, choć przecież nią nie była. A Christopher... on spodobał mi się z czasem, kiedy poznałam jego przeszłość i to, jak wierny jest swojemu przyjacielowi. Lorcan z kolei był dziwnie tajemniczy, a ja jestem bardzo ciekawska i ciągle głowię się, co to za krwawa maszyna, którą stworzył i teraz tego żałuje.
Nie obyło się oczywiście bez minimalnego wątku miłosnego, ale w „Zatrutym tronie” nie jest go wiele – właściwie tylko odrobina, która świetnie wplata się w fabułę. I tutaj brawa dla Celine Kiernan, która znakomicie poradziła sobie w tych sprawach.
Książka ta jest godna polecenia i z pewnością nie jednej osobie się spodoba. Ja ją polubiłam, ale czuję, że była to lektura na jeden raz i więcej do niej nie wrócę, ale kolejne części - „Królestwo Cieni” i „Zbuntowany książę” - przeczytam na pewno.
„Zatruty tron” spodoba się głównie miłośnikom historii, gatunku fantasy i – uwaga – kotów, mimo tego, że są tam z nimi dość brutalne i okrutne sceny. Szczerze polecam, ale uprzedzam, by nie nastawiać się na wiele. Ot, taka lekka lektura na jeden, dwa wieczory. Nic więcej i nic mniej.
Suzan, serdecznie Ci dziękuję, że pożyczyłaś mi tę książkę!
Świetna recenzja, muszę przeczytać tę książkę. Pozdrawiam!:)
OdpowiedzUsuńCzasem lekka lektura wystarczy by się zrelaksować ;)
OdpowiedzUsuńMam ją w planach... Ale przyznam, że teraz mam jeszcze większą ochotę ją przeczytać:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!