środa, 25 stycznia 2017

SHERLOCK, sezon 4





Bądźmy szczerzy: my wszyscy, którzy lubimy serial Sherlock stacji BBC, odliczaliśmy dni do premiery sezonu czwartego. Dni, godziny, minuty. Wszystko dla trzech półtoragodzinnych odcinków, które – jak przypuszczaliśmy – złamią nam serce, skleją je na nowo i nie pozwolą funkcjonować następnego dnia, w poniedziałek, bez kawy albo napoju energetycznego. I to była jazda bez trzymanki.


THE SIX THATCHERS

Po ochłonięciu, kiedy opadły ze mnie emocje (a było ich baaardzo wiele w ciągu całego odcinka), to trochę rozczarowałam się odcinkiem pierwszym, The Six Thatchers. Z zakończenia trzeciego sezonu i odcinka specjalnego wynikało, że wszystko skomplikuje się jeszcze bardziej, na co byłam gotowa, jednak – Gatiss, który pisał premierowy epizod, skupił się na dramie. Na tragedii, na dramacie, na załamaniu. Serial stał się – jeśli mogę tak to ująć – jeszcze bardziej nierealistyczny. Podróżowanie do tylu krajów od ręki? Jak oni zarabiają takie wielkie pieniądze? Ktoś jeszcze pamięta o tym, że John i Mary mają dziecko?

Standard sherlockowych odcinków nie został obniżony, ale po tylu latach oczekiwania można było się spodziewać czegoś więcej niż sprawy do rozwiązania potraktowanej po macoszemu, rozwiązanej w dziesięć minut i trwającej do końca akcji niezwiązanej z pracą Holmesa jako detektywa, którą tak dobrze zapowiadał początek odcinka. Serial bardzo się rozwinął, zarówno fabularnie, jak i estetycznie, jednak to nie ten Sherlock, który zrobił ze mnie fangirl. Chociaż oglądałam z zapartym tchem, piszczałam i moja szczęka raz czy dwa wylądowała na ziemi, to trochę brakowało mi tego Sherlocka z pierwszego sezonu. Tego skupienia się na morderstwie lub własnych zagadkowych problemach ze złoczyńcami zamiast na zamordowaniu się wzajemnie z Johnem. Acz przyznać muszę, że zaserwowano wytrwałym fanom kilka mrugnięć okiem, kilka żarcików, które znamy i powtarzamy od lat, co sprawiło, że trochę tego pierwszosezonowego klimatu wróciło.

Gavin też był super.



THE LYING DETECTIVE

Odcinek chyba najlepszy w całym sezonie. Dobry, zawikłany, skomplikowany, i pełen tego Sherlocka, który kilka lat temu podbił moje serce. Twórcy bawili się z nami, widzami, i chociaż do realizmu sporo brakowało (ale to Sherlock!), to był to zdecydowanie najlepszy odcinek sezonu. Z odpowiednio poprowadzoną fabułą, dedukcjami, zwrotami akcji i cliffhangerem na końcu. W końcu pojawił się ten Sherlock, którego lubię najbardziej – trochę socjopata, trochę geniusz, trochę (po tych wszystkich przygodach z Johnem) człowiek. BBC świetnie zmieniło wydźwięk całego odcinka, bo w social mediach budowana była wokół Smitha legenda największego złoczyńcy, mordercy, stawianego na równi z Moriartym, jeśli chodzi o przeciwników Sherlocka, a odcinek odwrócił to całkowicie, i zrobił to fenomenalnie.

A cereal killer zrobiło mi tydzień.
Pani Hudson zaś zrobiła mi rok. Oscara dla niej!



THE FINAL PROBLEM

Mam problem z finałem. Ogromny. Bo ten odcinek w zasadzie pociągnął cały sezon w dół, jeśli chodzi o nieścisłości i błędy – przeprogramowanie pamięci to jedno, to jeszcze jest (w miarę) prawdopodobne patrząc na całą resztę nieprawdopodobnych wydarzeń w Sherlocku (naprawdę, czy ten serial kiedykolwiek był prawdopodobny, realistyczny? nie rozumiem narzekania na nieprawdopodobieństwo tego odcinka; przypomnijmy sobie chociażby Reichenbach Fall...), jednak: znikające łańcuchy, niewyjaśniona ucieczka z brytyjskiego Alcatraz, brak wyjaśnienia motywacji Euros w ostatniej scenie drugiego odcinka, wybuch, który nie niesie sobą żadnych obrażeń... (poza jękiem, że z efektem specjalnym nie postarano się).

Jednocześnie był to odcinek najbardziej emocjonujący, pełen takich zwrotów akcji, jakich nikomu się nie śniło, trochę nawet przekombinowanych. Ktoś, kto zakochał się w postaciach granych przez Cumberbatcha i Freemana będzie miał (bądź miał, jak obejrzał) prawdziwy rollercoaster. Jazdę bez trzymanki. Tyle dramatyzmu nagromadzonego w jednym odcinku dawno już nie było. Mnie nie zachwycił, bo nieścisłości trochę mierziły, ale pokochałam pomysł zagadek w zamkniętym pomieszczeniu, śmiertelnej gry prowadzonej przez jednego z bohaterów, gry, z której nie wszyscy wyjdą żywi.


OGÓLNIE

Ja wiem, że nie jest to serial detektywistyczny. Ja wiem, że jest on o detektywie, o Sherlocku i – jak pokazuje sezon czwarty – jego przemianie pod wpływem Johna. Z tym, że nagromadzenie dramatyzmu i dramy samej w sobie w najnowszym sezonie przewyższa absolutnie wszystko. Część z tego jest dobra, część nie specjalnie odkrywcza, a część niedopracowana. Mam sentyment do Sherlocka, bo to pierwszy i jak na razie jedyny serial, dla którego nie idę spać, tylko czekam na premierę na żywo, dla którego wytrzymuję dwuletnie przerwy i do którego wiernie wracam. Mimo to nie nazwałabym tego sezonu najlepszym przez wiele elementów – ale nie jestem w stanie ostro go krytykować. Był przeciętny, miał swoje momenty, ale miał też sporo wad, które w momencie oglądania, piszczenia, komentowania i próbowania przypomnieć sobie, jak się oddycha całkowicie, stawały się niewidoczne i nie zwracało się na nie uwagi. Dopiero później przychodziło olśnienie.

To nie był najlepszy sezon i widać było gołym okiem, że duet Moffat&Gatiss nie byli w formie w trakcie pisania scenariuszy do odcinków, albo byli naćpani niewyobrażalną liczbą teorii spiskowych fanów i fanfiction. Nie potrafię skrytykować całości, bo było wiele momentów, które naprawdę mi się podobały, ale widziałam również sporo niedociągnięć. Wyszło średnio, ale to nadal Sherlock. Cieszę się, że zakończono go tak ładnie, zgrabnie, bez jeszcze większej dramy. Cieszę się, że zrozumiano, że ciągnięcie tego pod gust fanów nie będzie dobre. I po prostu się cieszę, że ten sezon powstał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...