niedziela, 12 czerwca 2016

„Korona” Kiera Cass

Miło mi oznajmić wszem i wobec, iż odkąd skończyłam lekturę Korony Kiery Cass, czyli ostatniego już tomu serii Rywalki, uzyskałam pewność, że jestem jasnowidzem. I pomimo faktu, że często narzekałam na infantylność tej serii, na bohaterki i wieczne niezdecydowanie, którego chłopaka wybrać, to muszę przyznać, że mam do tej historii pewien sentyment -- bo jednak, choć nie brak jej wad, była przyjemna i naprawdę umilała mi wieczory. Czasem dobrze jest sięgnąć po coś lżejszego, co pozwoli się całkowicie odprężyć po bardziej wymagających lekturach.
Eliminacje trwają, choć stan zdrowia Ameriki byłby dobrym powodem przerwania castingu na męża dla przyszłej władczyni. Eadlyn redukuje liczbę kandydatów, wciąż jednak nie chcąc wybierać tego jedynego. Na czas niedyspozycji matki zostaje regentką i cała władza skupia się w jej rękach. Tymczasem problemy się mnożą: nie tylko obywatele są niezadowoleni z jej rządów, ale i pojawia się niebezpieczna intryga rodu Illea, która może doprowadzić do upadku Schreavów.

Tym, co mnie zaskoczyło w Koronie, była powaga poruszanych tematów. Było zdecydowanie mniej baśniowo, bardziej realistycznie, jeśli chodzi o rządzenie krajem -- co dla mnie okazało się olbrzymim plusem. Przykładowo, najciekawszym pomysłem był panel dyskusyjny, który w końcu pokazał obywateli Illei, a nie samą rodzinę królewską. Wreszcie poruszono na pierwszym planie tematy inne niż to, którego chłopaka wybierze Eadlyn. Zwłaszcza, że rzeczonych panów została piątka, a każdy w jakiś sposób jest związany z przyszłą królową. Nie brakowało niewielkich zaskoczeń (związanych szczególnie z pewnym krawcem), ale zakończeniem Kiera Cass się nie popisała.

To był wielki finał, ba!, drugi finał tej serii. Jedyną zakończono z przytupem, z czymś wielkim i zaskakującym, mimo że wiedzieliśmy, że America i Maxon skończą razem, to nie, że w tak brutalnych okolicznościach. Tymczasem finał Korony jest po prostu słaby. Przez całą drugą połowę powieści czekałam na punkt kulminacyjny, który będzie tak zaskakujący okolicznościami, jak ten w Jedynej.

Tymczasem otrzymujemy coś na kształt deus ex machina, zakończenia skomplikowanej skądinąd historii w najbardziej prosty, nieciekawy, odarty z zaskoczenia i przyjemności sposób. Choć z pewnością wielu z was przewidziało -- podobnie jak ja -- z kim skończy Eadlyn w epilogu Korony, to nie będę spoilerowała; fakt, że jest zakochana, Eadlyn zauważa na samym końcu, kiedy wszystko zmierza ku nieszczęśliwemu zakończeniu, a wielkim deus ex machina jest to, że w sumie nagle zdaje sobie z tego sprawę i po prostu to ogłasza. Bo tak. Bo może.

Ugh.

To seria przyjemna. Sympatyczna, miła na jeden wieczór, idealnie relaksująco-odprężająca. Nie brak jej wad, bo bywa infantylna, irytująca i po prostu rozczarowująca (i to przede wszystkim łatwa do przewidzenia Korona). To, czy ją czytać, pozostawię Wam. Bo z jednej strony to ciekawe połączenie baśniowości i dystopii, coś innego i jednocześnie powtarzalnego. Historia jakich wiele, ale mająca w sobie coś, co pokochały miliony czytelniczek. A jednak ja mam do Kiery Cass żal za zakończenie -- bo już pal licho, kogo wybrała Eadlyn (i tak lubiłam go najbardziej, więc problemu z tym nie mam), ale sposób, w jaki to się stało, rozczarował mnie. Misternie podsycano inny koniec, komplikowano sprawy, tylko po to, by skończyć to w najbardziej prosty na świecie sposób.


Recenzja we współpracy z wydawnictwem Jaguar

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...