Miło
mi oznajmić wszem i wobec, iż odkąd skończyłam
lekturę Korony Kiery Cass, czyli ostatniego już
tomu serii Rywalki, uzyskałam pewność, że jestem
jasnowidzem. I pomimo faktu, że często narzekałam na infantylność
tej serii, na bohaterki i wieczne niezdecydowanie, którego chłopaka
wybrać, to muszę przyznać, że mam do tej historii pewien
sentyment -- bo jednak, choć nie brak jej wad, była przyjemna i
naprawdę umilała mi wieczory. Czasem dobrze jest sięgnąć po coś
lżejszego, co pozwoli się całkowicie odprężyć po bardziej
wymagających lekturach.
Eliminacje
trwają, choć stan zdrowia Ameriki byłby dobrym powodem przerwania
castingu na męża dla przyszłej władczyni. Eadlyn redukuje liczbę
kandydatów, wciąż jednak nie chcąc wybierać tego jedynego. Na
czas niedyspozycji matki zostaje regentką i cała władza skupia
się w jej rękach. Tymczasem problemy się mnożą: nie tylko
obywatele są niezadowoleni z jej rządów, ale i pojawia się
niebezpieczna intryga rodu Illea, która może doprowadzić do upadku
Schreavów.
Tym,
co mnie zaskoczyło w Koronie, była powaga poruszanych
tematów. Było zdecydowanie mniej baśniowo, bardziej realistycznie,
jeśli chodzi o rządzenie krajem -- co dla mnie okazało się
olbrzymim plusem. Przykładowo, najciekawszym pomysłem był panel
dyskusyjny, który w końcu pokazał obywateli Illei, a nie samą
rodzinę królewską. Wreszcie poruszono na pierwszym planie tematy
inne niż to, którego chłopaka wybierze Eadlyn. Zwłaszcza, że
rzeczonych panów została piątka, a każdy w jakiś sposób jest
związany z przyszłą królową. Nie brakowało niewielkich
zaskoczeń (związanych szczególnie z pewnym krawcem), ale
zakończeniem Kiera Cass się nie popisała.
To był
wielki finał, ba!, drugi finał tej serii. Jedyną zakończono z
przytupem, z czymś wielkim i zaskakującym, mimo że wiedzieliśmy, że
America i Maxon skończą razem, to nie, że w tak brutalnych
okolicznościach. Tymczasem finał Korony jest po
prostu słaby. Przez całą drugą połowę powieści czekałam na
punkt kulminacyjny, który będzie tak zaskakujący okolicznościami,
jak ten w Jedynej.
Tymczasem
otrzymujemy coś na kształt deus ex machina, zakończenia
skomplikowanej skądinąd historii w najbardziej prosty, nieciekawy,
odarty z zaskoczenia i przyjemności sposób. Choć z pewnością
wielu z was przewidziało -- podobnie jak ja -- z kim skończy Eadlyn
w epilogu Korony, to nie będę spoilerowała; fakt,
że jest zakochana, Eadlyn zauważa na samym końcu, kiedy wszystko
zmierza ku nieszczęśliwemu zakończeniu, a wielkim deus ex
machina jest to, że w sumie nagle zdaje sobie z tego sprawę
i po prostu to ogłasza. Bo tak. Bo może.
Ugh.
To
seria przyjemna. Sympatyczna, miła na jeden wieczór, idealnie
relaksująco-odprężająca. Nie brak jej wad, bo bywa infantylna,
irytująca i po prostu rozczarowująca (i to przede wszystkim łatwa
do przewidzenia Korona). To, czy ją czytać, pozostawię
Wam. Bo z jednej strony to ciekawe połączenie baśniowości i
dystopii, coś innego i jednocześnie powtarzalnego. Historia jakich
wiele, ale mająca w sobie coś, co pokochały miliony czytelniczek.
A jednak ja mam do Kiery Cass żal za zakończenie -- bo już pal
licho, kogo wybrała Eadlyn (i tak lubiłam go najbardziej, więc
problemu z tym nie mam), ale sposób, w jaki to się stało,
rozczarował mnie. Misternie podsycano inny koniec, komplikowano
sprawy, tylko po to, by skończyć to w najbardziej prosty na świecie
sposób.
Recenzja
we współpracy z wydawnictwem Jaguar
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz