sobota, 9 stycznia 2016

„Dożywocie” Marta Kisiel

Pisarz o aparycji muszkietera, anioł uczulony na własne pierze, widmo romantycznego do bólu panicza z pasją haftowania i wyszywania, utopce mieszkające nie w tej łazience, co trzeba, mały różowy i wredny królik oraz przedwieczny zadomowiony w piwnicy i twardą macką rządzący w kuchni. Spróbuj tylko tknąć jego rondelki! Taką książkę mógł napisać jedynie ktoś szalony. Bardzo, bardzo szalony. Czytać o perypetiach tak... hm, nietypowych mieszkańców domku z gotycką wieżyczką też jest szaleństwem. Ale jakim przyjemnym!

Dożywocie nie ma konkretnej fabuły, to raczej perypetie i niecodzienna codzienność mieszkańców gotyckiego dworku o jakże uroczej nazwie Lichotka. To kilka opowiadań, które łączą dożywotnicy i biedny Konrad Romańczuk, nieopatrznie niesprawdzający, co termin dożywotnicy oznacza. A oznacza mniej więcej to, że Konrad bierze na siebie Lichotkę z całym dobytkiem: to jest aniołkiem, widmem, utopcami i tak dalej, i tak dalej. Właściwie to nie Konrad ma Lichotkę – to Lichotka ma Konrada. I na pewno go nie wypuści, choćby miała go zatrzymać bamboszkiem!

W Dożywociu jest miejsce na zapalonych ekologów, porywaczy aniołków, wampirów (takich z kredką wokół oczu á la panda i rozchełstaną koszulą), na miłości wielkie i równie wielkie złamane serca wywołujące potok poezji, na miłości małe w postaci cudnej, różowej futrzanej kulki miłości (z myślami o zagładzie świata, a przynajmniej Konrada), na czasowniki w rodzaju nijakim i cytaty różnych polskich poetów, na kobiecą bieliznę w kopertach i na morderczych redaktorów wypierających wszystko, co nadnaturalne, na różowe bamboszki i na kota czepiającego się głowy, żądnego krwi.

Dożywocia nie sposób przeczytać bez śmiechu. Od pierwszych stron trudno powstrzymać cisnący się na usta uśmiech, który nie schodzi do ostatnich stron. Marta Kisiel tak cudownie żongluje językiem i słowami, że to drugi w kolejności powód nieustających chichotów i podśmiewania. Pierwszym są oczywiście sami bohaterowie, bez których – o zgrozo! - Dożywocie nie byłoby Dożywociem. Bez aniołka i kichania, bez klecenia wierszy i sonetów, bez krwi spływającej po głowie Konrada – nie wyobrażam sobie kontynuacji.

Konrad jest do bólu zwyczajny – ma małe, psujące się autko, markowe ubrania, krwiożerczą redaktorkę nad sobą i spadek w postaci dworku z gotycką wieżyczką. Nic dziwnego, że gdy wpada w wir Lichotkowej codzienności, zdecydowanie niecodziennej, nie odnajduje się w opiekowaniu małym, bezspodenkowym, noszącym bamboszki Lichem, któremu trzeba regularnie depilować skrzydełka i kupować nowe żelazka i pralki. I zmiotki. I mopy. Irytuje go też nieszczęsny panicz Szczęsny, widmo seryjnego samobójcy, martwego z miłości, z wierszami i sonetami w sercu, które często uzewnętrznia ku rozpaczy Konrada. Kotka o urokliwym imieniu Zmora tak kocha Konrada, że oznacza go przy każdej możliwej okazji. Pazurkami. A Krakers, przedwieczny z piwnicy, po prostu gotuje, piecze i pichci, w przerwach uspokajając małe pieski.

Dożywocie to absurdalna, strasznie zabawna książka, w której czytaniu całkowicie nie przeszkadza to, że nie ma fabuły – perypetie Lichotkowych dożywotników wciąga się lepiej niż makaron spaghetti i wciągają one bardziej niż fabuła niejednej przygodowej książki. Oderwanie się nie jest możliwe, nierozczulanie się nad Lichem również. To poprawiacz humoru idealny, od pierwszych do ostatnich stron bawiący w najlepszym stylu, w dodatku raj dla zapalonych humanistów i filologów. Zżycie się z dożywotnikami jest tak łatwe, że rozstanie z nimi przebiega tylko w akompaniamencie lamentu i jednego okrzyku, więc...

Pozostaje mi zakrzyknąć nic innego jak: AŁTORKO, PISZ!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...