Pisarz
o aparycji muszkietera, anioł uczulony na własne pierze, widmo
romantycznego do bólu panicza z pasją haftowania i wyszywania,
utopce mieszkające nie w tej łazience, co trzeba, mały różowy i
wredny królik oraz przedwieczny zadomowiony w piwnicy i twardą
macką rządzący w kuchni. Spróbuj tylko tknąć jego rondelki!
Taką książkę mógł napisać jedynie ktoś szalony. Bardzo,
bardzo szalony. Czytać o perypetiach tak... hm, nietypowych
mieszkańców domku z gotycką wieżyczką też jest szaleństwem.
Ale jakim przyjemnym!
Dożywocie
nie ma konkretnej fabuły, to raczej perypetie i niecodzienna
codzienność mieszkańców gotyckiego dworku o jakże uroczej nazwie
Lichotka. To kilka opowiadań, które łączą dożywotnicy i biedny
Konrad Romańczuk, nieopatrznie niesprawdzający, co termin
dożywotnicy oznacza. A oznacza mniej więcej to, że Konrad bierze
na siebie Lichotkę z całym dobytkiem: to jest aniołkiem, widmem,
utopcami i tak dalej, i tak dalej. Właściwie to nie Konrad ma
Lichotkę – to Lichotka ma Konrada. I na pewno go nie wypuści,
choćby miała go zatrzymać bamboszkiem!
W
Dożywociu jest miejsce na zapalonych ekologów, porywaczy aniołków,
wampirów (takich z kredką wokół oczu á la panda i rozchełstaną
koszulą), na miłości wielkie i równie wielkie złamane serca
wywołujące potok poezji, na miłości małe w postaci cudnej,
różowej futrzanej kulki miłości (z myślami o zagładzie świata,
a przynajmniej Konrada), na czasowniki w rodzaju nijakim i cytaty
różnych polskich poetów, na kobiecą bieliznę w kopertach i na
morderczych redaktorów wypierających wszystko, co nadnaturalne, na
różowe bamboszki i na kota czepiającego się głowy, żądnego
krwi.
Dożywocia
nie sposób przeczytać bez śmiechu. Od pierwszych stron trudno
powstrzymać cisnący się na usta uśmiech, który nie schodzi do
ostatnich stron. Marta Kisiel tak cudownie żongluje językiem i
słowami, że to drugi w kolejności powód nieustających chichotów
i podśmiewania. Pierwszym są oczywiście sami bohaterowie, bez
których – o zgrozo! - Dożywocie nie byłoby Dożywociem. Bez
aniołka i kichania, bez klecenia wierszy i sonetów, bez krwi
spływającej po głowie Konrada – nie wyobrażam sobie
kontynuacji.
Konrad
jest do bólu zwyczajny – ma małe, psujące się autko, markowe
ubrania, krwiożerczą redaktorkę nad sobą i spadek w postaci
dworku z gotycką wieżyczką. Nic dziwnego, że gdy wpada w wir
Lichotkowej codzienności, zdecydowanie niecodziennej, nie odnajduje
się w opiekowaniu małym, bezspodenkowym, noszącym bamboszki Lichem,
któremu trzeba regularnie depilować skrzydełka i kupować nowe
żelazka i pralki. I zmiotki. I mopy. Irytuje go też nieszczęsny
panicz Szczęsny, widmo seryjnego samobójcy, martwego z miłości, z
wierszami i sonetami w sercu, które często uzewnętrznia ku
rozpaczy Konrada. Kotka o urokliwym imieniu Zmora tak kocha Konrada,
że oznacza go przy każdej możliwej okazji. Pazurkami. A Krakers,
przedwieczny z piwnicy, po prostu gotuje, piecze i pichci, w
przerwach uspokajając małe pieski.
Dożywocie
to absurdalna, strasznie zabawna książka, w której czytaniu
całkowicie nie przeszkadza to, że nie ma fabuły – perypetie
Lichotkowych dożywotników wciąga się lepiej niż makaron
spaghetti i wciągają one bardziej niż fabuła niejednej
przygodowej książki. Oderwanie się nie jest możliwe,
nierozczulanie się nad Lichem również. To poprawiacz humoru
idealny, od pierwszych do ostatnich stron bawiący w najlepszym
stylu, w dodatku raj dla zapalonych humanistów i filologów. Zżycie
się z dożywotnikami jest tak łatwe, że rozstanie z nimi przebiega
tylko w akompaniamencie lamentu i jednego okrzyku, więc...
Pozostaje
mi zakrzyknąć nic innego jak: AŁTORKO, PISZ!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz