poniedziałek, 13 lipca 2015

Zakon mimów, Samantha Shannon


Przy okazji recenzji Byliśmy Łgarzami rozwodziłam się nad plot twistami, które mają wywrócić całą książkę do góry nogami, a nas pozostawić w oszołomieniu. Lockhart nie udała się ta sztuczka, bo prędzej czy później Czytelnik odgadywał, o co chodziło, i to nie zawsze z zaskoczeniem. Jednak są książki, którym to się udaje. Których ostatnie zdania łamią serce i wywracają całą fabułę i postać, której zachowanie nabiera drugiego dna. Które ćwiczą cierpliwość, bo trzeba czekać na kolejny tom, wyjaśniający wszystko, a przez ten czas można jedynie snuć domysły. Książki takie jak Zakon mimów Samanthy Shannon.

Zakon mimów rozpoczyna się tuż po zakończeniu Czasu żniw, kiedy Paige Mahoney, jej przyjaciele i jasnowidze z Szeolu I uciekają pociągiem z jednego niebezpiecznego miejsca do drugiego, nie mniej groźnego - Londynu. Twarz Paige wyświetlana jest na wszystkich ekranach, drukowana we wszystkich gazetach. Naczelnik zniknął. Jaxon za wszelką cenę chce powrotu swojego śniącego wędrowca do Siedmiu Tarcz. Z kolonii ocalało zaledwie paru jasnowidzów. Wojna z Refaitami nadchodzi wielkimi krokami, a Paige nie może nic  z tym zrobić - bez możliwości zwołania Eterycznego Zgromadzenia, szantażowana przez Jaxona, który nie widzi nic poza własnym ego, Paige musi posunąć się do radykalnych kroków. Albo jej się uda, albo... zginie, próbując.

Tak się pisze książki! Ciężko uwierzyć, że cykl ten wyszedł spod klawiatury tak młodej osoby, do tego debiutującej Czasem żniw! Samantha Shannon stworzyła coś niesamowitego, skomplikowanego i oryginalnego. Do tej pory pamiętam tę ekscytację, gdy pod ławką zaczytywałam się w pierwszym tomie - poraziła mnie wtedy mnogość nazw i definicji, tak wiele ras, tak wiele rodzajów jasnowidzów. Pomimo to bardzo łatwo było popłynąć wraz z fabułą i zapomnieć się na chwilę. Dłuższą chwilę.

Choć trudno w to uwierzyć po fenomenalnym Czasie żniwZakon mimów podniósł poprzeczkę wysoko: pełen zaskakujących zwrotów akcji, wielu różnych intrygujących wątków i walki z czasem, nie pozwala odetchnąć nawet na chwilę. Ciągle coś się dzieje, ciągle inne wydarzenia przykuwają uwagę, nie pozwalając spuścić oczu z tekstu. Najtrudniejsze jest oderwanie się od czytania nawet na chwilę, bo nie ma momentu, w którym nic się nie dzieje - trzeba z bólem serca przerwać czytanie w środku czegoś ciekawego. Samantha Shannon ma bujną wyobraźnię i wie, jak pisać tak, by zainteresować, by zamknąć Czytelnika w pułapce swojej powieści, z której łatwo nie wyjdzie. Kilka godzin po skończeniu Zakonu mimów, wciąż myślę o tym, co się wydarzyło. A wydarzyło się naprawdę wiele!

O ile w Czasie żniw dane nam było tylko pobieżnie poznać londyński podziemny światek, a większość akcji skupiła się na pobycie Paige w kolonii Szeol I - co jest niezbyt dziwne, jako że naszą narratorką jest właśnie Paige - o tyle Zakon mimów skupia się na Londynie. Przybliżone zostają działania Sajonu Londyn i sposób funkcjonowania systemu rządów. Wreszcie pojawia się parę słów o reszcie Europy, która nie jest wcale tak przeciwna jasnowidzom. Syndykat zaś zaczął nabierać kolorów. Mnogość nowych bohaterów może wzbudzać lęk, lecz Shannon doskonale ich przedstawia, bardzo prosto i charakterystycznie, więc nie ma problemów z pamiętaniem niektórych. Jeśli zaś są, zawsze można zajrzeć na sam koniec (ale nie na ostatnie zdania! nie ważcie się!), gdzie znajduje się słowniczek nazw własnych i lista członków poszczególnych Kohort. To oczywiście nie wszyscy bohaterowie, ale całkowicie wystarczają do pełnego zrozumienia fabuły. 

Samantha Shannon stworzyła dwie obce rasy, jasnowidzów podzielonych na mnóstwo pomniejszych rodzajów, trzy systemy sprawowania władzy (Sajon, syndykat i kolonię Refaitów), sprawiła, że wszystko to trwało w symbiozie, a zaraz potem zdecydowała zrobić rewolucję, by wszystko to zmienić. I tak właśnie powstał Zakon mimów.

Zakon mimów ma wszystko, co potrzeba dobrej powieści. Skomplikowany świat, mrożącą krew w żyłach akcję z zaskakującymi zwrotami (bardzo zaskakującymi!), pełnokrwistych bohaterów, których nie można jednoznacznie kochać lub nienawidzić, w dodatku gabaryty książki sprawiają, że na dłuższy czas można zapomnieć się w świecie Samanthy Shannon. Na sam koniec zaś autorka serwuje tak oszałamiający zwrot, tak zgrabnie wykonany plot twist, że budzi w nas Sherlocka Holmesa, który wraca do poprzednich scen i kiedy już wie, już się domyśla... książka się kończy. I trzeba, gryząc paznokcie ze zniecierpliwienia, czekać.

Więc będę grzecznie czekała. Nie będę autorki popędzać. Żeby stworzyć kolejny tom, jeszcze lepszy od tego, potrzebuje pewnie sporo czasu. Ale na TAKĄ książkę warto czekać choćby i dekadę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...