niedziela, 5 lipca 2015

Takie same - a jednak inne


Kiedyś się zastanawiałam, jaki wpływ na nasz odbiór książki ma nie schemat, na którym budowana jest cała fabuła, a wszystkie te inne, mniej ważne czynniki krążące wokół głównego tematu: postaci drugoplanowe, pierwszoplanowe i ich charaktery, ich sposób przedstawienia, styl autora bądź autorki, wątki poboczne, tło rozgrywających się wydarzeń. W jakich proporcjach na nasz odbiór wpływa pomysł i jego wykonanie? Czy ważniejsze jest to, jak ktoś coś napisał czy o czym pisał? Przypadkiem w niedługim odstępie czasu przeczytałam dwie łudząco podobne do siebie powieści (a także nieco podobne do trzeciej, innej) i obie były całkiem sympatyczne, lecz jedna wydała mi się absurdalnie niezrozumiała, a druga: cudna. I ja już znam odpowiedź, na zadane pytania: najważniejszym czynnikiem jest to, jak coś przedstawiono.

Bo nawet opis drogi po bułki może być ciekawy, jeśli tylko jest dobrze napisany!



Budzą się, nie pamiętając prawie nic ze swojego życia - oprócz imienia. Nie wiedzą, gdzie są. Wspólnie muszą pokonać nieprzyjazny teren i znaleźć wyjście, tylko po to, by trafić do kolejnej próby i walki o życie. I nie, nie chodzi mi tutaj o Więźnia labiryntu.

Chociaż fabuła Przebudzenia labiryntu Wekwertha Rainera łudząco przypomina trylogię Jamesa Dashnera, różni się pod wieloma względami, najważniejsze jednak jest jedno: Dashner miał lepszy pomysł i lepsze wykonanie. Wekwerth Rainer zawiódł na poziomie konstrukcji świata przedstawionego, a przede wszystkim przyczyn udziału w tym czymś w rodzaju wyścigu po... życie. Nie wystarczy mi wytłumaczenie, że bohaterowie muszą odpokutować. Rozumiem ideę, by wiedzieć niewiele, zaledwie tyle, ile bohaterowie, i stopniowo odkrywać, kto za tym stoi... Tylko że w Przebudzeniu labiryntu brakuje elementu odkrywania, przez co wiemy, co się dzieje... ale dlaczego?

Przebudzenie labiryntu jest też przewidywalne - nie trudno odgadnąć, kto zginie w pierwszym tomie, chociaż w drugim, o ile go wydadzą, będę miała twardy orzech do zgryzienia - bowiem wyeliminowanie każdego będzie sprawiało, że książce braknie tego, co jest jej atutem: czyli bohaterów. A ci są ciekawi, jednak dosyć schematycznie przedstawieni - grupka kilku osób z całkowicie różnych sfer, o różnym charakterze, z innymi celami i ambicjami. Taka mieszanka, która w normalnym życiu nigdy by się nie zaprzyjaźniła, musi razem pokonać długą drogę przez sześć różnych światów. Ale, jak w Igrzyskach śmierci - zwycięzca może być tylko jeden!

Autor miała całkiem niezły pomysł ze stworzeniem kilkupoziomowych Głodowych Igrzysk - każdy świat, do którego trafiają bohaterowie, przypuszczam, że będzie inna areną. Mają już za sobą step i arktyczny teren. Ilość portali za każdym razem jest o jeden mniejsza, więc jedna osoba musi zostawać. Można by pociągnąć wątek instynktu przetrwania, ale akurat w pierwszym tomie bardzo łagodnie ominięto ten temat, i będę bardzo zawiedziona, jeśli i w kolejnym nie będzie o nim słowa. Poza tym, usilnie mówi się o światach, przez które mają przebyć bohaterowie. Co to oznacza? Czy to wina tłumaczenia, że wydaje mi się, że inny świat to nie nasza Ziemia, a więc raczej mało prawdopodobne by był odzwierciedleniem naszych ekosystemów?

Jedynym ratunkiem są bohaterowie. Naprawdę ich polubiłam - i znienawidziłam. Dość prawdopodobnie ich przedstawiono, a ponadto pojawił się w związku z nimi element intrygujący: wspomnienia z przeszłości dotyczące ich grzechu, który teraz pokutują. Najciekawszym wątkiem jest jednak próba współpracy przez ludzi, którzy wiedzą, że nie wszyscy mogą wygrać, a jednocześnie każdy z nich pragnie wygrać i przeżyć, wrócić do swojego życia. W momencie, w którym w grupie są i słabe ogniwa, i osoby zbyt wybuchowe i silne, chcące zdominować innych, zmuszenie do współpracy jest trudne, ale i jest jedynym sposobem, by dostać się do portali.

Tylko że... ta książka jest stworzona z powtarzalnych motywów, z którymi autor obchodzi się tak, jak każdy - nie próbuje wyłuskać czegoś więcej, po prostu idzie po linii najmniejszego oporu. Już wspominałam o samym wyścigu po życie, ale nawet ci bohaterowie! Niby różni, nie pragnący współpracy, muszą współpracować, by przeżyć. To przerabiano już setki razy: w Glee czy w serialu Lost: Zagubieni czy The Messengers, albo serii Jutro. Kiedy zaczęła się wojna Johna Marsdena.

I chociaż nie narzekam na całkowicie niewyróżniający się język, czyli lekki, łatwo przyswajalny, to nic oryginalnego w Przebudzeniu labiryntu nie zauważyłam. Kolejna książka dla młodzieży, którą można przeczytać i odłożyć, zapomniawszy o niej. Miło się czytało, ale nie zaiskrzyło ani razu.



A niedługo po mocno przeciętnym, powtarzalnym Przebudzeniu labiryntu została mi wciśnięta powieść Victorii Scott Ogień i woda - skądinąd przez tę samą koleżankę (cześć, Haniu!). Fabuła łudząco przypomina Przebudzenie labiryntu, pozostaje tylko małe ale: Ogień i woda to dopracowana pod kątem tła wydarzeń i całej fabuły, i związków przyczynowo-skutkowych, książka. Chociaż opiera się na tym samym schemacie, czyli wyścigu - w tym wypadku po lek dla kogoś bliskiego - to moim zdaniem bije na głowę Przebudzenie labiryntu.

Piekielny Wyścig nie jest na śmierć i życie, ale możesz umrzeć. Lub możesz przeżyć i wygrać lek, który wyleczy całkowicie bliską ci, umierającą osobę. Są cztery etapy, cztery ekosystemy, które musisz pokonać: dżunglę, pustynię, morze i góry. Do pomocy masz tylko genetycznie zmodyfikowane zwierzę, które wylosowałeś na samym początku - być może z przydatnymi umiejętnościami, być może - nie. I jest jeszcze ponad setka osób, spośród których wielu nie cofnie się przed niczym, by wygrać. Każdym kosztem.

Victoria Scott nie stworzyła niczego odkrywczego, a jednocześnie jej powieść pełna jest motywów, które sprawiają, że Ogień i wodę czyta się jednym tchem (dosłownie): walka dla dobra najbliższych, instynkt przetrwania robiący z ludzi potwory, granice, jakie przekraczają ludzie, gdy chodzi o ich najbliższych, ta siła, którą w sobie znajdują! To zabawne, jak kilka wątków całkowicie zmienia postrzeganie powieści. Styl jest bardzo podobny, czyli prosty w odbiorze, w końcu to literatura popularna, a jednak całkowicie inaczej odebrałam tę powieść.

Jak widać, da się napisać ciekawą, intrygującą książkę, gdzie jednocześnie dowiemy się, co, jak i dlaczego, jednak pytania te nie znikną po zakończeniu lektury. Scott unika również schematu grupki niepasujących do siebie ludzi: w Wyścigu udział bierze ponad sto osób, a Tella (główna bohaterka) przypadkiem trafia na mile wyglądającą grupkę i się do niej przyłącza. Wszyscy w końcu mają jeden cel: uzdrowić ukochaną osobę. Przy czym pasują do siebie: zachowują się jak ludzie, nie jak zwierzęta. A zezwierzęconych ludzi przyjdzie Telli jeszcze spotkać... Ponadto autorka nie próbuje usilnie robić ze swojej powieści fantastyki - genetycznie modyfikowane zwierzęta czy fakt, że uczestnicy muszą pokonać drogę przez cztery ekosystemy, nadaje książce otoczkę pewnej realności, rzeczywistości. To, przez co przechodzi Tella i reszta uczestników, znamy chociażby z Discovery Channel i survivalowych programów.

Dwie tak podobne powieści, a jak różne zdania na ich temat. Może to przypadek, że są tak podobne - ale gołym okiem widać różnice. Victoria Scott dużo lepiej zaplanowała fabułę i przemyciła mnóstwo informacji, niewiele przy tym odkrywając. Czytelnik więc nie czuje niedosytu, pozostaje jednak wciąż zaintrygowany.

Z tego wynika również, że w powieść może składać się z samych powtarzalnych części, schematów i motywów wyświechtanych i zużytych, takich, które się wszystkim przejadły... i jednocześnie być naprawdę ciekawą powieścią, którą warto przeczytać mimo to. To nie akcja i wydarzenia w największym stopniu wpływają na naszą ocenę, ale to, jak je przedstawiono. Bo, jak już wspominałam - jak pisarz jest dobry, to i drogę po bułki opiszę tak, że wstrzymam oddech z emocji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...