niedziela, 14 września 2014

Próby ognia | James Dashner


James Dashner jest jak uzależnienie. Kiedy tylko skończyłam Więźnia labiryntu ciągnęło mnie do drugiego tomu. Ciągnęło tak bardzo, jak narkomana do swojej działki. Poddałam się. I w sumie, ani trochę tego nie żałuję.

Wydawałoby się, że wszystko się skończyło, że Streferzy trafili w końcu w bezpieczne miejsce i ich koszmar dobiegł końca. Nic bardziej mylnego. Chwile spokoju skończyły się wraz z nowym zadaniem zwanym próbą ognia. Thomas i kilkunastu ocalałych z Labiryntu chłopców mają do przebycia długi dystans przez spaloną słońcem ziemię, na której roi się od Poparzeńców - ludzi chorych na Pożogę. Jeśli nie zrobią tego w określonym czasie, i oni umrą na Pożogę, paskudną chorobę nowego apokaliptycznego świata.

Jest taka niepisana zasada dotycząca trylogii, mówiąca że tom pierwszy jest dobrym wprowadzeniem, drugi - mocno przeciętnym zapychaczem, a ostatni rzuca na kolana i pozostawia zamiast czytelnika kłębek zszarganych nerwów i potężnego kaca książkowego. Jak na razie, po lekturze Prób ognia, mogę tymczasowo trylogię Jamesa Dashnera postawić jako przykład tej zasady. Na razie, bo tom trzeci dopiero przede mną. Próby ognia zdecydowanie są ponad przeciętnością, ale Więźnia labiryntu nie pobiły jakością. Co wcale nie oznacza, że mi się nie podobały czy że obniżają poziom całej trylogii.

Próby ognia opowiadają dużo bardziej dynamiczną historię, bowiem bohaterowie nie są już na zamkniętym terenie, ale na śmiertelnie niebezpiecznej otwartej przestrzeni, klimatem przypominającej pustynię i pełnej Poparzeńców, których choroba znajduje się w zaawansowanym stadium. Z ograniczonymi zapasami żywności i wody, przy kilkudziesięciostopniowym upale, chłopcy muszą dostać się do bezpiecznej przystani, gdzie obiecany został im lek na Pożogę, która zaczęła się - według DRESZCZu - rozwijać w nich. 

James Dashner mógł się popisać pomysłowością przy tworzeniu apokaliptycznego świata. Chociaż nie dane jest nam poznać zasad rządzących krajami, które ostały się po rozbłyskach słonecznych, to widać, że autor miał dobry pomysł na apokalipsę. To nie wojny i bunty zniszczyły świat, tylko słońce.

LITERÓWKI. W Więźniu labiryntu nie zwracałam większej uwagi na literówki, taka byłam pochłonięta lekturą. Przy Próbach ognia zachowywałam się spokojniej i po prostu czasem musiałam walić głową w biurko. Jasne, literówki się zdarzają, ale po to jest korekta, by je wyeliminować. Pomijając literówki w stylu zagłady - zakłady (Boże...), pojawił się zbędny enter, a telepatyczne rozmowy raz były zapisywane kursywą, a raz nie. Jako maniaka grafiki, irytowały mnie takie niedopatrzenia.

Próby ognia, choć słabsze od pierwszego tomu, nadal były wstrząsającą (jeśli się bardzo polubiło bohaterów), intrygującą częścią trylogii. James Dashner wie, jak pisać, by nie chciało się przerwać lektury przed ostatnią, finałową stroną. A nawet wtedy daje tak otwarte, tak irytująco ciekawe zakończenie, że nie pozostaje nic, jak siedzieć w stuporze kilka minut, a potem rzucić się na kolejny tom. Tylko te niedociągnięcia w edycji tekstu bywają mylące, ale da się z nimi przeżyć, chociaż mam nadzieję, że wydanie filmowe - które pewnie powstanie - przejdzie jeszcze przez korektę czy dwie. Lecz wciąż polecam.



2 komentarze:

  1. Jak dla mnie obie części są równie dobre, choć rzeczywiście bardzo różne i może dlatego dla wielu pierwsza część jest jednak bardziej przystępna :) Póki co czekam na film :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie, że ci się spodobały :) Koniecznie muszę się zabrać za serię.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...