Na początku był chaos... Chwila, nie ta wersja. Na początku był pomysł na wypad do kina całą naszą zgrają na Strażników Galaktyki, bo to Marvel, bo fajny szop, bo efekty specjalne i cała ta nieziemska otoczka. Wspominałam, że to Marvel? :) A potem odkryto maraton filmów Marvela z premierą Strażników Galaktyki. I wiedzieliśmy, że musimy na to iść. I poszliśmy.
A
wiecie, co jest najzabawniejsze? Jestem w chwili pisania tej notki na
nogach od mniej więcej dwudziestu czterech godzin i nigdy nie czułam
się bardziej wypoczęta. Co ci superbohaterowie robią z ludźmi.
Iron
man 3
Wstyd
się przyznać, ale Iron mana 3 nie obejrzałam do
czasu tego maratonu. Tak samo jak całej reszty filmów odtwarzanych
w tę pamiętną noc. Jakoś to odkładałam i odkładałam - ja,
fanka Roberta Downeya Jr! - i nie obejrzałam. Już wiem, że wiele
straciłam. Z drugiej strony - ekscytować się filmem w kinie po raz
pierwszy jest niesamowitym przeżyciem.
Nie
wiem, czy to wina doborowego towarzystwa, pysznego jabłecznika czy
boskiego Downeya Jr, ale ta część jego przygód była według mnie
najlepsza. Wreszcie zrobiono z Tony'ego Starka człowieka, a nie
maszynę, która w jeden dzień uczy się cholernej fizyki
jądrowej! Iron man 3 był taki, jaki się
spodziewałam, że będzie - zrobiony z rozmachem, z odpowiednią
dawką humoru, wciągający i zaskakujący, pełen akcji i walk,
których trudno zapomnieć.
Thor:
Mroczny świat
Ten
film był moim największym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się tak
przemyślanego, tak dopracowanego filmu. Odniosłam wrażenie, że
wszystko zostało odpowiednio wyważone: ilość gagów nie
zmienia Thora 2 w durną komedyjkę, sceny miłosne
zostały zneutralizowane do minimum, acz zrealizowane zostały w taki
sposób, że zaspokoją żądnych romansu na ekranie widzów, a i nie
poskąpiono scen doprawdy widowiskowych walk.
To jest mój numer jeden. Na moje zdanie pewnie nieznacznie wpływa Loki, ale to właśnie przez niego i jego umiejętności byłam wmurowana w fotel.
Kapitan
Ameryka: Zimowy Żołnierz
Serio,
będziesz zdziwiona, kim jest Winter Soldier, jak mu maska spadnie,
to będzie taki szok...! - ostrzegła mnie znajoma w
przerwie przed seansem. W połowie filmu doszłam do wniosku, że
Zimowym Żołnierzem będzie albo jakaś laska, której nikt się nie
spodziewa, albo ten jego dawny kolega z wojska. Już możecie nazywać
mnie jasnowidzem.
Ach,
ta cnotliwość i prawość Steve'a, ach, te blond włoski i błękitne
oczka... Ach, te obcisłe wdzianka... Nie lubię takich gości.
Znaczy, nigdy nie przepadałam za Supermanem z lateksowym kostiumie i z majtkami na wierzchu, a w Avengersach Kapitana widziałam po raz
pierwszy i był taki zepchnięty na dalszy plan. Za Starkiem, Lokim i
Thorem, więc wiecie, trudno było go dojrzeć. A tu miał cały film
dla siebie. I jak nie lubię tych fikuśnych wdzianek, tak Steve coś
w sobie ma. Zazwyczaj staję po stronie tych badboyów, a tutaj nie.
Znaczy, Zimowy Żołnierz był świetny, już go lubię, tylko po
praniu mózgu zbyt wariował. W kolejnej części będę się nad nim
rozpływała, obiecuję.
Kapitan
Ameryka: Zimowy Żołnierz to ciekawe przedstawienie samego
Kapitana, któremu nie przerywali w końcu bardziej rzucający się w
oczy bohaterowie (i wrogowie) Marvela. Wreszcie miał trochę czasu,
żeby pokazać, czemu jest taki, a nie inny. I chociaż film
niepozbawiony jest wad (dzień, Czarna Wdowa mówi zdanie i nagle
jest noc...) i przewidywalności, a Kapitan Ameryka wydaje się nie
mieć tak spektakularnych mocy jak Iron man ze swoją zbroją czy
Thor z młotem, to daje radę. Co więcej, jest na równi poziomem z
innymi bohaterami tego uniwersum. I, do licha, jest genialny!
Strażnicy
Galaktyki
Znacie Gwiezdne
Wojny? To teraz wyobraźcie je sobie w uniwersum Marvela, z całą
tą marvelowską otoczką i gagami w najmniej odpowiednich momentach
(to wbrew pozorom nie wada, mnie się takie zagrywki bardzo
podobają). Mniej więcej wiecie już, o co chodzi ze Strażnikami
Galaktyki.
Ilość
absurdu w tym filmie osiągnęła krytyczny poziom, ilość humoru i
gagów w ciągu pierwszych parunastu minut filmy przekroczyła górną
granicę, a postacie zdecydowanie powinny trafić do
międzygalaktycznego psychiatryka w trybie natychmiastowym! Na
szczęście nie trafili, a ja spędziłam cudowne dwie godziny
pękając ze śmiechu. Soundtrack filmu stanowiły oprócz
standardowej muzyki piosenki z lat 70., co była dla mnie strzałem w
dziesiątkę. Ain't no mountain high enough to numer jeden z playlisty Petera Quilla. Przynajmniej dla mnie.
Peter Quill to Łowca. Ale nie taki jak Dean Winchester, tylko Łowca przed duże Ł. Zakłada słuchawki na uszy, puszcza hity lat 70. i kradnie co popadnie, żeby dostać kasę. I on o tym nie wie, ale w trzech czwartych jest dla mnie komikiem. Genialnym komikiem, na którego aż miło się patrzy. Strażnicy Galaktyki to dwugodzinny pierwszy odcinek serialu - chociaż to film pełnometrażowy, dla mnie jest inaczej. Pokazano bohaterów, relacje między nimi, to, jak zacieśniali więzi, jak się spotkali, jaką mieli mniej więcej przeszłość... W międzyczasie porozwalali parę miejsc i uratowali jedną planetę. Ten Zły pozostał raczej w cieniu. Zdarzyło się mało. Nie było jakiegoś specjalnego celu, punktu kulminacyjnego (no, był, ale taki jakiś...). Jakby wstęp do czegoś większego. Lepszego.
I tak mi się podobało.
Jeśli drewniana gra Van Diesela (haha, taki żarcik), szop z karabinem, Łowca-komik zakochany w swoim odtwarzaczu kaset i zielonoskóra laska nie przekonują was do tego filmu, to ja nie wiem, co jeszcze może. Owszem, to fabularnie prosty jak budowa cepa film, ale dający niesamowitą przyjemność z oglądania.
Peter Quill to Łowca. Ale nie taki jak Dean Winchester, tylko Łowca przed duże Ł. Zakłada słuchawki na uszy, puszcza hity lat 70. i kradnie co popadnie, żeby dostać kasę. I on o tym nie wie, ale w trzech czwartych jest dla mnie komikiem. Genialnym komikiem, na którego aż miło się patrzy. Strażnicy Galaktyki to dwugodzinny pierwszy odcinek serialu - chociaż to film pełnometrażowy, dla mnie jest inaczej. Pokazano bohaterów, relacje między nimi, to, jak zacieśniali więzi, jak się spotkali, jaką mieli mniej więcej przeszłość... W międzyczasie porozwalali parę miejsc i uratowali jedną planetę. Ten Zły pozostał raczej w cieniu. Zdarzyło się mało. Nie było jakiegoś specjalnego celu, punktu kulminacyjnego (no, był, ale taki jakiś...). Jakby wstęp do czegoś większego. Lepszego.
I tak mi się podobało.
Jeśli drewniana gra Van Diesela (haha, taki żarcik), szop z karabinem, Łowca-komik zakochany w swoim odtwarzaczu kaset i zielonoskóra laska nie przekonują was do tego filmu, to ja nie wiem, co jeszcze może. Owszem, to fabularnie prosty jak budowa cepa film, ale dający niesamowitą przyjemność z oglądania.
***
Oglądanie
czterech filmów z jednego uniwersum w jedną noc przypominało mi
raczej oglądanie serialu niż pełnometrażowych filmów. Kończył
się jeden, zaczynał drugi, potem trzeci i czwarty. Straciłam
rachubę czasu w połowie drugiego filmu - chociaż to akurat
spowodowane mogło być Lokim - i chociaż sen próbował się do
mnie dobrać podczas Kapitana Ameryki, ja się nie dałam. Wypiłam
RedBulla. Wytrwałam. Wróciłam do domu. I nie poszłam spać, bo
byłam jak nowo narodzona.
Oglądanie
takich filmów nie daje katharsis. Nie wyjdziecie z sali kinowej ze
zmienionym światopoglądem oraz prawością i cnotliwością
Kapitana Ameryki. Zapewniam jednak, że wszystkie cztery filmy dają
wspaniałą rozrywkę dla obu płci (klata Thora i szczenięce oczęta
Lokiego dla kobiet i międzygalaktyczna nawalanka czym się da dla
mężczyzn). Dziewczyny, zapewniam was - jeśli nawet obejrzałybyście
wszystkie wymienione wyżej filmy po raz piąty, ale jednym ciągiem,
to i tak uczucia zaskoczenia i podekscytowania by was rozniosły. Nas
rozniosły. Co z tego, że niektórzy wiedzieli, co się stanie... :)
Marvel night raczej już nie będzie. Szkoda. Zawsze jednak możecie zrobić sobie własny seans z dużo wygodniejszymi fotelami i kocykiem. Krótko mówiąc: Marvel dobry na każdą okazję!
PS Nie miałam pojęcia, że mój kochany Dziewiąty - Christopher Eccleston, cudowny Lee Pace - ten z łosiem z Hobbita i brat Daryla z The Walking Dead grają w tych filmach. Znaczy, nie naraz, ale jednak. Serio. To był szok. Prawdopodobnie umarłabym z zachwytu, jeśli na dokładkę do Ecclestona, Pace'a, Rookera, Hopkinsa, Hiddlestona, Hemswortha i Downeya Jr (oprócz Rookera są moimi najnaj aktorami, których wielbię po wieki wieków) pojawiłby się David Tennant. Serio. Marvel chce mnie wykończyć. To pewnie robota TARCZY. :(
PS2 Idąc na Strażników Galaktyki, nie wychodźcie przed napisami! W trakcie napisów jest jeszcze scena, a po samych napisach jeszcze jedna scena, zabawna głównie dla tych, którzy kojarzą lata 70. :)
Uwielbiam Marvela, więc "Strażników Galaktyki" na pewno sobie nie odpuszczę. Nie wiem tylko, czy uda mi się pójść na nich do kina, ale jeśli nie to z pewnością obejrzę ich na domowym ekranie. I pewnie druga część będzie o wiele lepsza. Zawsze tak jest. :D
OdpowiedzUsuńA co do Kapitana Ameryki, uwielbiam go. Niedługo trochę więcej o nim u mnie na blogu, bo wreszcie próbuję nadrobić zaległości w pisaniu o filmach, a obie części mam już za sobą. :D
Ja oglądałam w 3D w kinie i powiem ci, że niespecjalnie to 3D działało. :D No wiadomo, z Marvel tak bywa. Dlatego nie mogę się doczekać Avengersów 2! *w*
UsuńJa też Kapitana uwielbiam. Znaczy, u mnie w hierarchii jest po Starku i Lokim, ale wciąż na podium :D Chętnie poczytam u Ciebie o tych filmach :3
Nie lubię Marvela! :D Jak supcio! Oglądałem jedynie dwa Thory i są fajne, ale reszty nie planowałem... aż do teraz. Dzisiaj wieczorem siadam przed laptopem z Avengersami, obiecuję! :3 Iron Man i Kapitan Ameryka mnie nie przekonują, to Strażników Galaktyki też chętnie zobaczę.
OdpowiedzUsuń(Serio nie poszłaś spać? Ja po nocnych maratonach kinowych zdycham, oesu...)
Uwielbiam wszystko co Marvel stworzył ♥ Byłam wczoraj na Strażnikach i.... oniemiałam! Wyszli poza moje oczekiwania!
OdpowiedzUsuńByłam, uwielbiam, rewelacyjna noc. I Dziewiąty, i Merle Dixon mi poprawili i tak dobry już humor. Podsumuję to tak: I am Groot.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst, bardzo fajnie piszesz. :)
OdpowiedzUsuńChętnie obejrzę "Strażników galaktyki", ale może w domu pod kocykiem (albo i bez, bo upały, rozumiesz). ;)