niedziela, 28 września 2014

Więzień labiryntu [ekranizacja], 2014


Będę szczera - byłam bardzo pozytywnie nastawiona na ekranizację świetnej powieści Jamesa Dashnera Więzień labiryntu. Obsada była dobrze dobrana, trailery - intrygowały, a muzyka mnie zachwycała. Po wyjściu z kina jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że to genialny film, ale jednak pewien niesmak z powodu drobnych, acz licznych zmian pozostał.

Fabuła jest prosta: Thomas nie pamięta nic oprócz swojego imienia. Trafia do Strefy, terenu znajdującego się w samym centrum Labiryntu, gdzie zadomowili się chłopcy tacy jak on. Od trzech lat próbują odnaleźć wyjście. Co noc ściany zmieniają swoje położenie. Thomas oprócz swojego imienia wie jeszcze jedną rzecz: chce zostać Zwiadowcą. I wyprowadzić Streferów z Labiryntu.

Rzuciły mi się w oczy zmiany dotyczące pozornie drobnych szczegółów, ale jednak bardzo mnie irytowały. W Strefie nie powinien padać deszcz; nigdy tam nie padało, dlatego położenie chłopców po zaprzestaniu dostaw było fatalne. Filmowy Thomas nie wiedział na pewno, że tak jak Alby przypomni sobie wszystko po ukłuciu się kolcem Bóldożercy. Mógł umrzeć. Serum dostali po raz pierwszy, więc wszyscy ukąszeni wcześniej zmarli, taki wniosek mi się nasuwa. W takim razie Gally nie pamiętał swojego przeszłego życia. Czemu więc tak usilnie chciał zatrzymać chłopców w Labiryncie? Jakie były jego motywy, skoro nie znał życia poza Strefą? To były drobne zmiany, które ogólnego sensu nie zmieniły, ale uwierały przez cały seans niczym kamyk w bucie. I ubyło nieco logiki.


Dylan O'Brien! On był Thomasem całym sobą. Nie widziałam w nim aktora ani żadnej innej postaci, był po prostu zagubionym chłopakiem w obcym otoczeniu. Świetnie dał sobie radę z tą rolą - nie jestem znawcą, jednak dla mnie, zwykłego szarego człowieka, spisał się fenomenalnie. Nie zepsuł tej postaci, co więcej!, wzniósł ją na wyższy poziom. Uzupełnił ją.

Również Thomas Brodie-Sangster w roli Newta poradził sobie dobrze, ale prawdziwy popis będzie mógł dać dopiero w Leku na śmierć. Nie miał zbyt wielkiej roli w tej części, a i tak wyróżnił się wśród rzeszy aktorów odgrywających Streferów. Wierzę, że da sobie radę. Minho - w tej roli Ki Hong Lee - na fotosach wydawał mi się z kolei... zbyt delikatny, spokojny, niepasujący do wybuchowego, porywczego charakteru Zwiadowcy. A jednak w ekranizacji całkiem nieźle dał sobie radę. Nie był co prawda najlepszy, ale bardzo dobry.


Osobne gratulacje należą się ekipie od efektów specjalnych. Labirynt, który stworzyli komputerowo, był spektakularny! Ani na chwilę nie przyszło mi na myśl, że to wszystko, mury, ściany, większa część bluszczu była tak naprawdę wielkim zielonym ekranem. Podczas czytania powieści nie byłam w stanie do końca wyobrazić sobie wyglądu Bóldożerców - pół-roboty, pół-... właściwie co? Tymczasem ich wygląd nieco przypominający zrobotyzowaną szarańczę, usatysfakcjonował mnie. Byli straszni i obrzydliwi, czyli tacy, jacy mieli być.

Poza szczegółami, o których wspominałam, nie zmieniono fabuły Więźnia labiryntu. Wes Ball dobrze wyreżyserował tę historię, przedstawił ją w odpowiednim świetle. Nie było eksperymentowania z kamerą, z fabułą. Po prostu nakręcono dobry film, dobrą ekranizację. Mnie niezwykle przypadła do gustu - wywoływała ogrom emocji! Od śmiechu przez strach (podskakiwanie na kinowym fotelu było normą), po płacz. Więzień labiryntu nie był nastawiony na manipulowanie uczuciami widza, a jednak łzy popłynęły w ostatnich scenach.

Najpierw przeczytajcie książkę, a potem obejrzyjcie film. Gwarantuję wam - warto!


3 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...