James Dashner jest jak uzależnienie. Kiedy tylko skończyłam Więźnia labiryntu ciągnęło mnie do drugiego tomu. Ciągnęło tak bardzo, jak narkomana do swojej działki. Poddałam się. I w sumie, ani trochę tego nie żałuję.
Wydawałoby
się, że wszystko się skończyło, że Streferzy trafili w końcu w
bezpieczne miejsce i ich koszmar dobiegł końca. Nic bardziej
mylnego. Chwile spokoju skończyły się wraz z nowym zadaniem zwanym
próbą ognia. Thomas i kilkunastu ocalałych z Labiryntu chłopców
mają do przebycia długi dystans przez spaloną słońcem ziemię, na
której roi się od Poparzeńców - ludzi chorych na Pożogę. Jeśli nie zrobią tego w określonym czasie, i oni umrą na Pożogę, paskudną
chorobę nowego apokaliptycznego świata.
Jest
taka niepisana zasada dotycząca trylogii, mówiąca że tom pierwszy
jest dobrym wprowadzeniem, drugi - mocno przeciętnym zapychaczem, a
ostatni rzuca na kolana i pozostawia zamiast czytelnika kłębek
zszarganych nerwów i potężnego kaca książkowego. Jak na razie,
po lekturze Prób ognia, mogę tymczasowo trylogię
Jamesa Dashnera postawić jako przykład tej zasady. Na razie, bo tom
trzeci dopiero przede mną. Próby ognia zdecydowanie
są ponad przeciętnością, ale Więźnia labiryntu nie
pobiły jakością. Co wcale nie oznacza, że mi się nie podobały
czy że obniżają poziom całej trylogii.
Próby
ognia opowiadają dużo bardziej dynamiczną historię,
bowiem bohaterowie nie są już na zamkniętym terenie, ale na
śmiertelnie niebezpiecznej otwartej przestrzeni, klimatem
przypominającej pustynię i pełnej Poparzeńców, których
choroba znajduje się w zaawansowanym stadium. Z ograniczonymi
zapasami żywności i wody, przy kilkudziesięciostopniowym upale,
chłopcy muszą dostać się do bezpiecznej przystani, gdzie obiecany
został im lek na Pożogę, która zaczęła się - według DRESZCZu
- rozwijać w nich.
James
Dashner mógł się popisać pomysłowością przy tworzeniu
apokaliptycznego świata. Chociaż nie dane jest nam poznać zasad
rządzących krajami, które ostały się po rozbłyskach
słonecznych, to widać, że autor miał dobry pomysł na apokalipsę.
To nie wojny i bunty zniszczyły świat, tylko słońce.
LITERÓWKI.
W Więźniu labiryntu nie zwracałam większej uwagi
na literówki, taka byłam pochłonięta lekturą. Przy Próbach
ognia zachowywałam się spokojniej i po prostu czasem
musiałam walić głową w biurko. Jasne, literówki się zdarzają,
ale po to jest korekta, by je wyeliminować. Pomijając literówki w stylu zagłady - zakłady (Boże...), pojawił się zbędny enter, a
telepatyczne rozmowy raz były zapisywane kursywą, a raz nie. Jako
maniaka grafiki, irytowały mnie takie niedopatrzenia.
Próby
ognia, choć słabsze od pierwszego tomu, nadal były
wstrząsającą (jeśli się bardzo polubiło bohaterów),
intrygującą częścią trylogii. James Dashner wie, jak pisać, by
nie chciało się przerwać lektury przed ostatnią, finałową
stroną. A nawet wtedy daje tak otwarte, tak irytująco ciekawe
zakończenie, że nie pozostaje nic, jak siedzieć w stuporze kilka
minut, a potem rzucić się na kolejny tom. Tylko te niedociągnięcia
w edycji tekstu bywają mylące, ale da się z nimi przeżyć,
chociaż mam nadzieję, że wydanie filmowe - które pewnie powstanie
- przejdzie jeszcze przez korektę czy dwie. Lecz wciąż polecam.
Jak dla mnie obie części są równie dobre, choć rzeczywiście bardzo różne i może dlatego dla wielu pierwsza część jest jednak bardziej przystępna :) Póki co czekam na film :D
OdpowiedzUsuńFajnie, że ci się spodobały :) Koniecznie muszę się zabrać za serię.
OdpowiedzUsuń