piątek, 4 lipca 2014

Papierowe miasta | John Green


Od kiedy John Green pojawił się na rynku wydawniczym, wpadłam po uszy. Nigdy nie sądziłam, że z takim zapałem będę czytała książki raczej obyczajowe, chociaż niewiele tam zwyczajnego życia, głównie za sprawą intrygujących, szalonych bohaterów. Gwiazd naszych wina całkowicie podbiła moje serce, jednocześnie rozbijając je na milion kawałków. Debiutancka Szukając Alaski wywołała trochę mniejsze wrażenie, ale bardzo mi się spodobała. Dotychczas byłam przekonana, że John Green niczym George R.R. Martin bez skrupułów uśmierca swoich bohaterów, ale Papierowe miasta wyłamują się z tego schematu. Po Papierowych miastach nie rozpaczałam, nie miałam pogreenowskiej depresji, nie zużyłam całego pudła chusteczek. Byłam tylko lekko zdeptana psychicznie. Green w swojej powieści łamie czytelnika i składa go z powrotem.

Quentin, w skrócie Q, wiedzie nawet całkiem zwyczajne życie jako niewyróżniający się licealista. Ma dwóch przyjaciół, dzięki rodzicom-terapeutom jest stabilny emocjonalnie... i za sąsiadkę ma Margo Roth Spielgman. Ta dziewczyna to najbardziej szalona osoba w jego życiu. Pewnej nocy włamuje się do pokoju Q z twarzą pomalowaną na czarno i w czarno-czarnym stroju ninja, oznajmia, że Q ma iść z nią mścić się na odwiecznych wrogach, przy czym już wpakowała swoje szpargały do samochodu jego i jego rodziców, więc ma wziąć kluczyki i ruszać z nią w drogę. Q, jak każdy ślepo zakochany chłopak, zgadza się. Tej nocy nie zapomni do końca życia. Jednak... po tamtej nocy Margo znika. Q i jego przyjaciele za cel wyznaczają sobie odnalezienie dziewczyny, idąc za zostawionymi przez nią wskazówkami.

John Green jest dla mnie genialnym autorem, który, bądźmy szczerzy, posługuje się w swoich powieściach pewnym schematem. Mamy chłopaka, inteligentnego i mimo swojej zwykłości w jakiś sposób wyróżniającego się spośród reszty ludzi. Mamy dziewczynę, niebanalną postać, bardzo wyrazistą i intrygującą. I mamy podróż w poszukiwaniu samego siebie. O ile wielu autorów zostałoby skrytykowanych za posługiwanie się wciąż tym samym motywem, o tyle John Green wychodzi z tego z twarzą, z fajerwerkami i fanfarami w tle, z gracją baletnicy depcząc serca wrażliwych na takie historie osób.

Wiele można powiedzieć o Papierowych miastach, ale z pewnością nie to, że to banalna książka. Może się taka wydawać - chłopak wyrusza na poszukiwanie dziewczyny, zwykła historia miłosna... Nic bardziej mylnego! Sposób, w jaki John Green kreuje fabułę, jest dość specyficzny - niby zwykłe życie, ale opisane tak niezwykle, tak niesamowicie, że nasze zaczyna wydawać się nudne. U Q wszystko zmienia Margo, to ona wnosi do książki całe szaleństwo i carpe diem, nieumyślnie każąc chłopakowi stać się kimś zupełnie innym. Ta zmiana wychodzi na dobre; Q zdobywa nową przyjaciółkę, staje się lubiany, a przynajmniej nie nękany w szkole... On sam tego nie zauważa, bo od szarego licealisty do całkowicie trójwymiarowej, niezwykle realistycznej osoby przechodzi bardzo naturalnie.

Tytułowe papierowe miasta to bardzo ciekawe pojęcie. Nie spotkałam się z nim wcześniej; oznacza ono nieistniejące miasto zawarte na mapie, które zamieszcza autor tejże mapy w celu wykluczenia lub rozpoznania ewentualnego plagiatu. Umieszczenie ich w książce i zrobienie z nich czegoś w rodzaju nowelowego "sokoła" była strzałem w dziesiątkę. Ale Papierowe miasta to coś więcej niż nowela, coś zdecydowanie bardziej skomplikowanego; ta książka mówi o problemach, o których doskonale wie większość nastolatków: niezrozumienie przez rodziców, zdrada przyjaciela czy poczucie, że jest się nikim w tym wielkim świecie. Trzy czwarte powieści to głęboka interpretacja Pieśni o mnie Whitmana. Nie znałam tego utworu, ale idealnie wpasował się w tematykę. Tylko nie myślcie, że interpretacja przebiegała tak jak w szkole - o nie, Johna Greena stać na wiele, wiele więcej niż wymuszone i schematyczne interpretowanie wierszy niczym ze szkolnych murów.

Pozory. To o tym jest ta książka. O pozorach, jakie stwarzamy, jakie ktoś stwarza, myśląc o nas. W swoich oczach jesteśmy kimś innym niż w oczach swoich rodziców czy znajomych. Papierowe miasta w tym tekście wydają się być lekturą niezwykle głęboką i skłaniającą do refleksji. Nie muszą takie być. Z wciągającej i wzruszającej historii Q i Margo możemy wyciągnąć coś więcej, coś, co Green chciał przekazać między wierszami. Możemy też po prostu przyjemnie spędzić czas czytając zwyczajną historię o ucieczce z domu i poszukiwaniach uciekiniera. Od was zależy, jaka ta książka będzie. Ręczę jednak, że i w jednym, i w drugim wariancie Papierowe miasta będą zachwycające.


Photo (c) Selena N. B. H.

12 komentarzy:

  1. Czytałam tę książkę w poprzednie wakacje i szalenie mi się spodobała. :) Teraz poluję na "Szukając Alaski" i "19x Katherine".

    OdpowiedzUsuń
  2. To pierwsza książka Johna Greena, którą przeczytałam. ''Papierowe Miasta'' były dobre, ale... ''Gwiazd Naszych Wina'' wymiata! :P
    Pozdrawiam Serdecznie
    Weronika

    P.S. - Jaki ładny wystrój bloga :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Już zakupiłam, teraz czeka na swoją kolej. Ale mam wrażenie, iż bardzo mi się spodoba :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z Greena cały czas mam za sobą tylko "Szukając Alaski". Ale nadrobię to! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. "Gwiazd naszych wina" mnie nie porwała. W sumie obiecałam sobie, że przeczytam inną książkę autora, ale jakoś mnie nie ciągnie (jeszcze)

    OdpowiedzUsuń
  6. Muszę w końcu wziąć się za inne książki tego autora, bo jak na razie mam za sobą tylko GNW, która, tak nawiasem mówiąc, bardzo mi się podobała.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeszcze nie czytałam żadnej książki Greena, ale wiem, że nie mogę go nie przeczytać :)
    Bardzo podoba mi się twój blog, na pewno zostanę na dłużej :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się bardzo! :)
      Zacznij od Gwiazd naszych wina!

      Usuń
  8. Bardzo chętnie przeczytam! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. napewno sięgnę po te książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Właśnie czytam, więc recenzję tylko przejrzałam :) Czytałam wcześniej tylko "Szukając Alaski", które mnie zachwyciło. Trochę się zaczęłam martwić, bo mam wrażenie, że schemat jest bardzo podobny, nawet bohaterowie jakby odrysowani od siebie. Jestem ok. 100 str., może jeszcze mnie zadziwi, ale jeśli to uczucie zachowam do końca książki, to się bardzo rozczaruję. Chwaliłam Greena za oryginalność, nie chciałabym żeby się okazało, że on sam się tą oryginalnością zachłysnął i postanowił ją powielać i powielać.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...