Na
szczęście nie tylko ja dostrzegam wady jej charakteru, jej
nieustępliwość, dziecinny wręcz upór, zapatrzenie w siebie i
całkowicie zdystansowanie się do wszystkiego, co nie dotyczy jej
albo mechanicznego zajmowania się papierologią, co według niej
oznacza rządzenie państwem. Oprócz mnie jest jej własna matka, znana nam z Rywalek,
teraz żona Maxona i matka czwórki dzieci, a także brat Eadlyn,
niektórzy kandydaci na męża i naprawdę dużo poddanych.
Kraj
się buntuje, bo chociaż zniesiono - stopniowo, jedna po drugiej -
kasty, ludzie są tak przyzwyczajeni do starego porządku, że ciągle
chcą go przestrzegać. Znalezienie pracy w wymarzonym zawodzie jest
dużo trudniejsze, chociaż wszystko ułatwiono, teoretycznie.
Zamieszki dopiero się rozpoczynają. Maxon musi natychmiast coś
zrobić, opracować plan, który przyniesie jego państwu spokój.
Potrzebuje do tego czasu - ale go nie posiada, bo buntujący się
ludzie nie poczekają na decyzję władcy. Jedynym wyjściem, by
zająć czymś mieszkańców Illei, jest zorganizowanie Eliminacji -
po raz pierwszy od dwudziestu lat.
Bawiłam
się lepiej niż przy Rywalkach i kolejnych
częściach. Chociaż mam już
przeczucie - które im dalej czytałam, tym bardziej zamieniało się
z przeczucie na pewność - dotyczące tego, kto
zostanie księciem małżonkiem, to i tak było warto przeczytać.
Kiera Cass pisze dla mas i trzeba mieć to na uwadze, wybierając
lekturę. Podobnie jak Cassandra Clare przedłużyła trylogię i
uczyła się na własnych błędach.
Następczyni
wyszła jej lepiej. Czytanie o jednej zadziornej, upartej, wielce
irytującej swoim zachowaniem przez trzy czwarte powieści
dziewczynie jednak było lepsze niż czytanie o trzydziestu pięciu
takich dziewczynach. Poza tym, ciekawszy był punkt widzenia -
narratorem była Eadlyn, która nie chciała samych Eliminacji, dla
której to praca jako największa zasłona dymna w historii. Nie chce
znaleźć księcia na białym rumaku. Biorąc pod uwagę jej
charakter - znokautowałaby księcia, zabrała konia i odjechała w
stronę zachodzącego słońca. Była jeszcze jedna rzecz wpływająca
pozytywnie na odbiór powieści, i nie mówię tu o trzydziestu
pięciu fajnych facetach!
Mianowicie, Następczyni ma... fundamenty pod fabułę. W Rywalkach Eliminacje były niczym nieuzasadnione - oprócz tradycji - a teraz pojawiły się pewne przyczyny, które zmuszają Maxona do podjęcia takiej decyzji. Ponadto, to wciąż nie jest romantyczna baśń o szukaniu ukochanego - w Rywalkach problemem byli rebelianci, teraz natomiast, po zniesieniu klas, zastąpili ich buntujący się ludzie, których życie wciąż podporządkowane jest kastowości; zawsze będzie ktoś, kto nie uzna zniesienia kast. Historia Eadlyn mogłaby toczyć się szczęśliwie i bezproblemowo, na szczęście Kiera Cass miała parę kłód w zanadrzu, które rzuciła jej pod nogi.
Jeśli
ktoś spodziewa się życia w pałacu jak z bajki w Następczyni,
nie doczeka się tego, mimo że przyszła królowa jest aż nadto
wygodnicka. Może to zabrzmieć okrutnie, ale cieszyłam się, że
bohaterowie drugoplanowi, znani nam z Rywalek - lady
Marlee, generał Leger czy Lucy - nie wiodą szczęśliwego życia.
Marlee ma naprawdę nieznośną córkę, która przypomina mi moją
siostrę swoim uporem do naśladowania i jest zbyt uparta, by dać
swoim pociechom wyfrunąć z gniazda, a Lucy i Leger mają swoje,
bardzo poważne problemy.
To już
nie jest historia jedynie o poszukiwaniu (niechcianej, skądinąd)
miłości, tylko o poświęceniu, jakie musi ponieść władca kraju.
Nie chcę dopisywać filozofii książce stricte rozrywkowej,
służącej jedynie czytaniu z wypiekami na policzkach, ale to jednak
było coś więcej. I dużo bardziej mi się podobało, chociaż
Eadlyn częściej mnie irytowała. Kiera Cass w Następczyni ugryzła
temat z innej strony i wyszło jej emocjonująco i niezwykle udanie.
Teraz tylko do szczęścia potrzebuję jeszcze elementu zaskoczenia -
wszakże nietrudno po lekturze zgadnąć, z kim skończy Eadlyn na
ślubnym kobiercu. Ale jeszcze mam nadzieję, że nie będzie to
takie oczywiste...
Za książkę dziękuję wydawnictwu Jaguar, z jednym z najładniejszych stoisk na Targach Książki w Warszawie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz