Wiecie, co może ucieszyć fana superbohaterów, którzy coraz częściej pojawiają się w kinie i telewizji? Kolejny serial o superbohaterze ratującym świat, miasto albo, jak w tym wypadku, dzielnicę wielkiego miasta. Kiedy tenże fan, kochający DC Comics, a jeszcze bardziej Marvela i wszystko, co od nich wychodzi, dowiaduje się, że serial o marvelowskim bohaterze zrealizuje Netflix, stacja znana z genialnego House of cards, szczęściu nie ma końca. Natomiast jeśli jest się dodatkowo mną (ewentualnie sobą, uwielbiającym wszystko, co brytyjskie) to wiadomość o tym, że Charlie Cox gra głównego bohatera w nadchodzącym serialu może przyprawić o śmierć ze szczęścia, a przynajmniej stan przedzawałowy. Daredevil zrobił ze mnie zombie, bo Netflix jednego dnia publikuje cały sezon. Przysięgam, przez te dni, kiedy oglądałam Daredevila, przez myśl mi nie przemknęło, by obejrzeć cokolwiek innego. Po prostu wpadłam.
Mam
ten problem z superbohaterami, że przemawia do mnie sama idea
ratowania miasta na własną rękę, walka ze złem, walka o lepsze
jutro. Natomiast od czasów Supermana denerwuje mnie fakt tych
lateksowych strojów i nagłych wypadków zmieniających kogoś w
superbohatera. Wiecie, meteoryt, promieniowanie, radioaktywny pająk,
porażenie piorunem czy po prostu pochodzenie z innego świata -
dotychczas bohaterowie nagle, w wyniku zbiegu okoliczności,
dostawali te moce. Ot tak! Dlatego tak uwielbiam Iron Mana - on sam
zbudował wszystko, czym walczy. Sam do tego doszedł i żadne pająki
go nie ugryzły, a jednak może ratować świat. I być absolutnie
genialnym facetem, ale to już swoją drogą. Własnie dlatego tak
bardzo Daredevil mnie zachwycił - Matt Murdock, główny
bohater, jest bowiem... ślepy.
W
wyniku wyżej wspomnianych superbohaterskich zbiegów okoliczności,
w wieku dziewięciu lat Matt nie dostał nagle nadludzkiej siły ani
magicznych mocy, natomiast stracił wzrok. Zachłysnęłam się
prostotą tego pomysłu, genialnego w tej prostocie; to nic nowego,
że kiedy traci się wzrok, inne zmysły się wyostrzają. Tak
właśnie Matt, którego mentor uczył, że wzrok jedynie rozprasza
uwagę, zaczął ćwiczyć. Świetnie rozegrano to, że wada stała
się nagle największą zaletą, atutem Matta. Ponadto, nawet będąc
ślepym, mogę spokojnie stwierdzić że ma dużo lepsze wyczucie
gustu od większości superbohaterów - zero lateksu i całkowicie
rozpoznawalnych strojów, czerwonych, niebieskich, przyciągających
uwagę. Czarny, prosty strój kupiony w Internecie. I maska,
zasłaniająca całkowicie oczy - przecież i tak ich nie używa. Nie
wspominam tutaj o filmie pełnometrażowym, tam latekso-skóra kole
moje oczy. Ugh, naprawdę, w serialu mają o wiele lepszego
projektanta.
Pieśni
pochwalne na temat Charliego Coxa pominę i krótko tylko wyjaśnię,
czemu tak według mnie dobrze zagrał. Grać niewidomego jest trudno,
a ja z wrodzonej ciekawości patrzyłam, czy Cox nie popełnił błędy
w związku z... oczami. Kiedy ktoś nie widzi - albo widzi tak, jak
Matt - a jego źrenice (jak rzekła pewna nocna pielęgniarka) nie
reagują na światło, to widać. Bo patrzy w przestrzeń, nie na
żaden istotny punkt. Przyjemne było patrzenie na oczęta Charliego
Coxa - i chyba w większości scen zachował ten smutny, ale pusty
wzrok.
Tym,
co mnie jeszcze zaskoczyło, były wszystkie postacie drugoplanowe -
Foggy, Karen i Ben. Czytałam, że w komiksie Foggy został jedynie
komicznym elementem i cieszę się niezmiernie, że w serialu tak się
nie stało. To strasznie fajna postać, która rozjaśnia trochę
mroczną otoczkę swoim zabawnym, ale nie komicznym usposobieniem.
Jego żart o avocados cały czas mnie bawi, zwłaszcza na lekcjach
hiszpańskiego. Taka mała rzecz, a cieszy niesamowicie! Na Foggy'ego
nie zwracałam specjalnie wielkiej uwagi, chociaż sympatyczny z
niego koleżka, natomiast po odcinku z retrospekcjami z młodości
jego i Matta zaczęłam patrzeć na niego częściej. Natomiast z
Karen nie wiedziałam, jak potoczy się sytuacja - całkowitym
zaskoczeniem było dla mnie jej dołączenie do Nelsona i Murdocka. Zazwyczaj postacie damskie są strasznie irytujące (jak Jane z Thora, na przykład), ale Karen taka nie jest - jest sympatyczną, zwykłą dziewczyną. Nieirytującą, co ważne. I Ben Urich, redaktor, którego wątek pojawił się dopiero w drugiej połowie sezonu. Ben był ciekawym człowiekiem, całkowicie oddanym pracy i dziennikarskim śledztwom. Podobało mi się, jak połączono wątek badania sprawy Fiska i prywatnej sytuacji Bena zaledwie jedną sceną, ale rzutującą na kolejne wydarzenia.
Fabuła
serialu nie ma charakteru odcinkowego, dzięki czemu miałam
poczucie, że oglądam kilkunastogodzinny film, a nie serial.
Wszystko przedstawiono bardzo spójnie i byłam zaskoczona, z jaką
prostotą i lekkością połączono różne wątki w jedną, logiczną
całość. Interesującym wątkiem okazało się picie latte z
księdzem - bardzo lubiłam te momenty, zwłaszcza kiedy mówili o
istnieniu Szatana. Dawały one chwilę wytchnienia i osobiście
czułam się popchnięta do zastanawiania się jak Matt i ksiądz nad
kwestiami, o których rozmawiali.
Daredevil
jest bardzo mrocznym serialem nie tylko ze względu na podjęcie
tematu walki ze złem, chociaż krew leje się gęsto, kości głośno
chrupią (co wywołuje dreszcze u co wrażliwszych), a w walkach
zarówno Matt, jak i jego przeciwnicy ostro obrywają. To nie jest
tak, że Matt przywali dwa razy pięścią i jego przeciwnik leży
nieprzytomny - choreografia walki wydała mi się nadzwyczaj
realistyczna, pomijając fragmenty, kiedy Daredevil właściwie lata,
kopiąc z półobrotu. Jeśli ma za przeciwnika gościa dwa razy
większego od niego, nie wygra dwoma ciosami, i to mi się podobało.
Nie o tym jednak miałam pisać - serial jest mroczny w dosłownym
tego słowa znaczeniu... Kadry są po prostu niesamowicie ciemne.
Większość akcji toczy się po zmroku, w ciemnych alejach Hell's
Kitchen albo kiepsko oświetlonym biurze Nelsona i Murdocka.
W
Daredevilu dopatruję się mnóstwa dość ważnych kwestii -
w tym stricte rozrywkowych serialu, wszakże Marvel jest źródłem
niekończącej się rozrywki, można wynieść trochę... lekcji? Nie
ma tam żadnych moralnych gadek czy psychologicznego paplania o
motywacji i pokonywaniu trudności, ale trudno się choć raz nie
zastanowić, między omójbożemattjesttakisłodki a
takoszulauwypuklajegoklatę (wersja dla panów: między takprzyłóżmu!
a nodalejwalczpodnieśsięidajmupopalić!), nad tym, jak Murdock do
tego wszystkiego doszedł. Zwłaszcza podczas odcinków, w których
przewijają się retrospekcje z dzieciństwa Matta, a potem jego i
Foggy'ego młodości. Mając dużo trudniej niż my, pod górkę,
zrobił dużo więcej niż ktokolwiek inny. Sporo przy tym oberwał,
ale to kwestia szczegółów. Zawsze mnie to zadziwiało, kiedy
czytam przykładowo o niepełnosprawnych wspinających się na Mount
Everest i innych takich sytuacjach - jak oni potrafią z siebie tyle
wycisnąć?
Dość
o ważnych kwestiach. Daredevil to rozrywka w najczystszej
postaci. Doskonałość realizacji Netflixa, gdzie każdy kadr jest
dopracowany, dopieszczony, a postacie drugoplanowe rozbudowane są
niczym główni bohaterowie, w połączeniu z geniuszem Marvela i
absolutnie cudowną grą aktorską Charliego Coxa - który całkowicie
nie przypomina komiksowego Daredevila, ale mimo to jak najbardziej
nim jest - stała się iście perfekcyjnym dla fana superbohaterów
serialem. I nie wątpię, że dla tych mniejszych fanów i pół-fanów
również. W zasadzie, dla większości ludzi. Każdy znajdzie tam
coś dla siebie: świetną fabułę, widowiskowe walki albo
przystojnego Brytyjczyka z oszałamiającym głosem przypominającym
mruczenie kocura. Wybaczcie, ja po prostu jestem zafiksowana na
punkcie Brytyjczyków.
Z
doświadczenia wiem, że Daredevil kogoś znudził (cześć,
Haniu!) i troszkę jestem w stanie to zrozumieć, bo sama bywałam
lekko zirytowana przedłużającym się wątkiem z miłością Fiska
do Vanessy. Podobnie jak współpracownicy Fiska, którzy dobrze
sądzili, że ta kobieta go rozprasza. I chociaż lekko mówię, że
Daredevil jest perfekcyjny - bo jest - to ewentualnie wadą
można nazwać ten wątek. Sam Fisk nie był specjalnie
spektakularnym czarnym charakterem, chociaż jak każdy definiowany
był swoją mroczną, straszną przeszłością.
Najlepiej
obejrzyjcie. Nic nie stracicie, a możecie zyskać nową obsesję. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz