Pamiętam, że poprzednią powieść Anthony'ego Horowitza, Dom Jedwabny, odebrałam średnio. Akcja bywała momentami nudna i brakowało specyficznego dla spraw Holmesa klimatu, mimo że to byłaby dobra powieść detektywistyczna, gdyby nie fakt, że o Sherlocku Holmesie nikt nie umie pisać tak, jak sir Arthur Conan Doyle. To sprawiło, że do Moriarty'ego nie podchodziłam tak entuzjastycznie, jednak właśnie takie nastawienie, wydaje mi się, sprawiło, że odebrałam powieść dużo, dużo lepiej.
Wszyscy
wiemy, co się stało nad wodospadem Reichenbach - zarówno Sherlock
Holmes, jak i profesor James Moriarty przepadli po walce nad
wodospadem. Sprawy Holmesa kręciły się jedynie wokół Wielkiej
Brytanii i to tamten przestępczy świat dane było nam poznać.
Moriarty jednak zaczyna mieszać do tego przestępców Stanów
Zjednoczonych, których zachowanie jest dużo bardziej nakierowane na
rozlanie krwi - lubują się w okrucieństwie, a na ich czele stoi
Clarence Devereux. Duet prowadzący sprawę dotyczącą śmierci
Moriarty'ego i jego powiązań z Devereux, w którego skład wchodzi
inspektor Scotland Yardu Athelney Jones i przedstawiający się jako
Frederick Chase detektyw Agencji Detektywistycznej Pinkertona,
rozpoczyna śledztwo, które odkryje, jak bardzo zagraniczni
przestępcy zaingerowali w brytyjski półświatek.
Myślę,
że Moriarty robi największe wrażenie podczas
drugiego czytania - coś jak drugie oglądanie Fight
Clubu czy Szóstego zmysłu. Był suspens, było
zaskoczenie, był diametralny, całkowicie nieoczekiwany zwrot akcji,
który dosłownie wbijał w fotel. Odniosłam wrażenie, że Horowitz
bardziej przyłożył się do tej powieści i porzuciwszy sterowanie
Sherlockiem Holmesem, wciąż obecnym duchem na każdej stronie
książki, dużo lepiej skonstruował fabułę i prowadził bohaterów
- Athelney Jones co prawda jest znany z opowiadań Doyle'a, jednak
jako postać, na którą nie zwraca się szczególnej uwagi,
wspomniana zaledwie parę razy w kompromitujących dla niego
okolicznościach. Wyciągnięcie Jonesa z tła i stworzenie z niego
pełnokrwistego bohatera, kogoś z rodziną, z przeszłością, z
celem w życiu, wyszło Horowitzowi doskonale.
Mogę polecić zabawienie się w detektywa i zbieranie wskazówek odnośnie punktu kulminacyjnego powieści, bo to świetna zabawa próbować rozszyfrować zagadkę i odnaleźć głównego złego przed następcami Holmesa i Watsona, którzy tworzą tak samo zgrany duet. Ich droga od wodospadu Reichenbach do Clarence'a Devereux jest niesamowicie emocjonująca, choć próżno szukać w dziewiętnastowiecznym Londynie poszukiwań niczym z filmów akcji, gdzie wybuchy i strzelaniny są na porządku dziennym. Choć i w Moriartym ludzi martwych od postrzałów i wybuchów nie brak, oczywiście.
Moriarty Anthony'ego Horowitza okazał się bardzo przyjemnym zaskoczeniem po średnim Domu Jedwabnym. Zarówno kreacja postaci, nad którą nie ciążyło dopasowanie do kreacji Doyle'a, jak i fabuła, która wciągała od pierwszych stron i roztaczała klimat może nie taki sam jak opowiadania o Holmesie, ale bardzo, bardzo podobny. Gdyby narratorem nie był Frederick Chase, ale doktor John Watson, miałabym trudną zagwozdkę, czy tę powieść napisał sir Arthur Conan Doyle, czy ktoś inny. Podsumowując, mogę z przyjemnością stwierdzić, że poziom prozy Anthony'ego Horowitza skoczył kilka stopni w górę, a Moriarty wbił mnie w fotel mniej więcej w połowie i trzymał w takiej pozycji do samiutkiego końca.
Nic,
tylko czytać!
Za powieść dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz