Uwaga, damski temat! Tak tylko uprzedzam, jakby panów nie wystraszył już sam tytuł. A sprawa jest dla mnie nie lada zagwozdką. Bo w sumie, czemu sięgamy po harlequiny czy paranormalne romanse pisane na jedno kopyto, gdzie tylko sceneria i - w drugim przypadku - rasy się zmieniają? Czasem miewam wrażenie, że chodzi tylko o to, by z wypiekami na policzkach, wczuwając się w heroinę, śledzić jej namiętny romans z tu wstaw ideał faceta dowolnego stanu i rasy, wydawać z siebie dziwne pisko-jęki, a u bardziej emocjonalnych osób - przejść z tymi piskami w tryb echolokacji (cześć, Haniu! :).
Wspomniana
już wyżej osóbka wcisnęła mi siłą - jej nie da się odmówić,
naprawdę! - książkę z cyklu Bractwo Czarnego
Sztyletu, tom pierwszy o jakże odkrywczym tytule Mroczny
kochanek. Przeglądając regał z książkami mojej mamy
znalazłam tę samą książkę, ale w wydaniu dołączanym do
gazety, o oprawie taniego harlequina. I jak tu traktować poważnie
tę książkę? Postanowiłam przeczytać ją, żeby potem móc
powiedzieć, że mi się nie podobało, żeby kolejnych tomów mi nie
wciskała, bo wampirza wersja 50 twarzy Greya -
sądząc z opisu - wątpiłam, by mi się spodobała.
Tylko
że, cholera, nie mogę.
Bo mi
się podoba. Bo śledzę losy Ghroma i Beth z wypiekami na
policzkach. Bo samo bractwo i hierarchia są ciekawie skonstruowane.
Bo z każdym kolejnym rozdziałem chcę wiedzieć więcej i więcej.
Bo ci wszyscy napakowani, silni faceci z dodatkowymi "h" w
imionach są intrygujący. Bo mój mózg może odpocząć i płynąć
sobie na fali literek, na których nie muszę się skupiać w obawie,
że pominę coś ważnego. Bo to bardzo prosta książka, o
nieodkrywczej fabule, ale wciągająca. Bo chcę drugi tom.
Nie, Mroczny
kochanek zdecydowanie nie jest dobrą książką.
Przewidywalny, skupiający się na seksie i krwawej walce, o
fascynująco prostej fabule i postaciach tak już wyświechtanych w
tego typu literaturze, że już bardziej nie można - tajemniczy,
groźny wąpierz i zwykła kobieta, której prawdziwe dziedzictwo
ujawni się około jej dwudziestych piątych urodzin. Takich książek
są setki. A jednak lubię Ghroma i Beth.
Ta
moja niewymagająca część mózgu cieszy się na możliwość
poznania ich dalszych losów. Ta druga część czeka, aż odbiorę z
księgarni Nigdziebądź Gaimana.
Co
jest takiego w harlequinach i ich pochodnych, że tak wielu ludzi je
czyta? Nie przyznają się, broń Boże, ale przecież wiemy, że
jest inaczej. Może to dlatego, że są proste, że idealizują
świat, że pokazują życie, które niektóre z nas chciałyby mieć.
Może dlatego, że sprawiają na chwilę, że nie istnieje nikt poza
głównymi bohaterami historii. Dają się odprężyć, zrelaksować,
odpocząć po ciężkim dniu. Są proste i miłe, pełne prawdziwej
oczywiście miłości. Nie trzeba się skupiać, po jakimś czasie
oczy same płyną przez kolejne strony, a wyobraźnia pracuje na
wysokich obrotach.
Dla
mnie to zjawisko nie tyle dziwne, co zaskakujące swoim paradoksem.
Bo harlequiny to zawsze coś gorszego, literatura niskich lotów -
jasne, zgadzam się, ale wyjątki od reguły zawsze istnieją - która
nic oprócz przyjemności z czytania nam nie daje, i nigdy nie
przyznamy się, że jakiś przeczytałyśmy, a jednak jak już
zaczynamy czytać, to przepadamy. Jest milutko i ciepło, i nie
chcemy oderwać oczu przed magicznym napisem koniec. (Oczywiście
nie wszyscy, bardzo brzydko generalizuję, ale inaczej nie umiem.)
Ja się
przyznam. Czytałam coś, co można nazwać nawet badziewiem, coś co
klasyfikuję między klasycznym paranormalnym romansem a harlequinem
(podwójne: o zgrozo!), coś co nie dało mi absolutnie nic oprócz przyjemności
z czytania i... podobało mi się. I pewnie wypadnie mi z pamięci za
parę dni, i pewnie nie wrócę już do Mrocznego kochanka,
ale kolejne tomy dla przyjemności przeczytam. I nie będą pewnie
dobre, tak jak nie było mnóstwo książek, a wciągnę je w
zastraszającym tempie.
Co
sądzicie o takiej literaturze? Czy też macie takie swoje guilty pleasure - czytacie książki, które są niskich lotów,
ale wam się podobają? Jestem ciekawa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz