poniedziałek, 5 stycznia 2015

Miłość od pierwszego dźwięku (Upiór w operze, 2004)


Musicale... brrr. Ta forma zdecydowanie nie nadaje się dla mnie. Nie nadawała się dla mnie. Ciągłe śpiewanie zamiast normalnego mówienia tolerowałam jedynie w animacjach Disneya. Zresztą, nie ma co się dziwić - disneyowskie piosenki nawet w polskiej wersji brzmią cudownie i zawsze uwielbiałam ich słuchać, szukać ciekawych coverów, innych wersji językowych - i właśnie buszując po YouTubie w ich poszukiwaniu trafiłam na niesamowite covery Studia Accantus. Przesłuchiwałam ich różne wykonania utworów ze znanych nam filmów animowanych Disneya... i nagle trafiłam na Upiora w Operze. I przepadłam.


Jeden film na YouTubie i dwa niesamowite głosy tak mnie zahipnotyzowały, że nagle poczułam potrzebę dowiedzenia się więcej o znanym ogólnie, ale mi całkowicie nieznanym Upiorze w Operze. Jeden utwór, a ja zmieniłam całe swoje nastawienie do musicali - bo skoro można znaleźć tam takie cudowności, trzeba pokopać głębiej. Szkoda, że w Polsce już Upiora nie grają (poszłabym!), ale jest film Joela Schumachera z 2004 roku. I o filmie dzisiaj będzie mowa.

W podziemiach paryskiej Opera Populaire żyje duch, którego nikt nigdy nie widział, ale każdy pracownik o nim słyszał. Duch, którego całym światem jest opera i tworzenie muzyki i libretto. Kiedy opera zmienia właściciela na dwóch dżentelmenów nie rozumiejących do końca tego małego świata, nie doceniających geniuszu upiora z opery i za nic mających jego zdanie, nagle co i rusz zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. Zbyt dużo wypadków, by nazwać je przypadkowymi. Upiór upodobał sobie śliczną, młodziutką chórzystkę Christine - nocami uczył ją śpiewu, nie pokazując się, a ona nazywała go Aniołem Muzyki. Jednak miłość Upiora do Christine z czasem zmienia się w obsesję, a z obsesji - w szaleństwo.


Żałuję. Żałuję, że nie przeżyłam swojego katharsis wcześniej, że nie poznałam smutnej historii Upiora rok, dwa lata temu. Nie wiem, jak mogłam zwlekać - może to strach przed musicalami, gdzie partie typowo mówione są śpiewane, a mnie to niesamowicie drażni, może jakoś nie było nam po drodze z tą hipnotyzującą historią... Jednak była to miłość od pierwszego usłyszanego dźwięku, dźwięku organów.

Film się nie dłuży, a przepych opery czasem zahacza nawet o kicz, jednak tak właśnie urządzono tę konkretną operę naprawdę - złoto aż się wylewało zewsząd, z dekoracji, płaskorzeźb i zdobień. Przepych ten robi wrażenie w scenach grupowych, z dziesiątkami tancerzy na scenie, kiedy tańczą i śpiewają; nie można oderwać oczu, nie można przestać śledzić ruchów aktorów ani nie zachwycić się choć raz pięknością ich ubrań z epoki (a jest na co popatrzeć zwłaszcza podczas wykonywania Maskarady).

To historia trochę prosta, ale jednak skomplikowana w tej swojej prostocie, i bardzo naiwna ze względu na młodziutką Christine, która irytowała nierozgarnięciem w wielu scenach, ale nadrabiała głosem. Wiem, powyższe zdanie trochę się wyklucza, ale i o Upiorze w operze trudno jest myśleć inaczej. Bo mamy klasyczny romans, ba!, trójkąt miłosny - krwawo rozegrany, śmiem dodać - ale i wątki, które sprawiają, że historia nabiera zupełnie innych barw. Nie nazwałabym adaptacji od razu psychologiczną, ale kiedy obserwowałam Upiora i jego zmiany charakteru, nie byłam w stanie odpędzić od siebie myśli, że to chyba najciekawszy szaleniec jakiego widziałam.

To film aktorski, a paradoksalnie, najmniej skupiałam się na aktorach i ich grze. Wydaje mi się, że ważniejsze były ich głoys i emocje w nich zawarte niż mimika - i tak u Upiora ograniczona maską. Przyznam szczerze, że nie zwracałam dużej uwagi na to, czy Gerard Butler i Emmy Rossum nie grają sztucznie, jednak wątpię, by tak było. Śpiewali za to pięknie swoimi czystymi głosami i nawet w scenach mówionych miło się ich słuchało. 


Kiedy po raz pierwszy zabrzmiały organy, miałam ciarki na całym ciele. Ten dźwięk już nieodzownie będzie mi się kojarzył tylko i wyłącznie z Upiorem w operze. Muzykę do musicalu, na podstawie którego nakręcono ten film, skomponował Andrew Lloyd Webber - współpracował z reżyserem, dzięki czemu możemy podziwiać dodatkowe utwory stworzone na potrzeby adaptacji. Jedyne, co mogę powiedzieć, a co będzie brzmiało w miarę sensownie i nie będzie zawierało tysiąckrotnie powtarzanych słów uwielbienia i dziwnych, piszcząco-świszczących dźwięków aprobaty, to: ta muzyka ma moc. Wpada człowiekowi do ucha i zostaje tam na zawsze. Dźwięki organów przerywające utwory operowe zawsze budziły we mnie niepokój i dreszcze, a jednocześnie takie miłe podniecenie - oho, Upiór nadchodzi. A utwór Upiór w operze jest tak fascynująco niepokojący, że nie mogę przestać go słuchać.

Nie uważam się za znawczynię filmów, a co dopiero musicali (to druga adaptacja musicalu w moim życiu, naprawdę), ale nie przeszkodzi mi, zwykłej osobie zachwyconej dźwiękami i obrazami zawartymi w Upiorze w operze, szczerze, z całego serca polecić historię ducha paryskiej opery innym zwykłym ludziom. To jedna z najlepszych historii miłosnych, jakie kiedykolwiek oglądałam. Smutna i przejmująca, poruszająca i po prostu piękna. Piękna w swojej naiwności. Ale nie zwyczajna, jak każde inne love story z happy endem. Happy endu, gdzie wszyscy śpiewają i żyją szczęśliwie nie ma - wiedziałam o tym, kiedy obsesja przerodziła się w szaleństwo i pojawiły się pierwsze trupy.

Najciekawsze jest to, że zakończenie jest dosyć mgliste i jedynie możemy sobie dopowiadać, co dalej się działo. Przebłyski z przyszłości, z aukcji przedmiotów ze zrujnowanej paryskiej opery, dają nam niewielkie pojęcie o tym, co działo się z Christine, Raoulem (najwięcej wiemy właśnie o tym panu) i przede wszystkim - z Upiorem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...