Musicale... brrr. Ta forma zdecydowanie nie nadaje się dla mnie. Nie nadawała się dla mnie. Ciągłe śpiewanie zamiast normalnego mówienia tolerowałam jedynie w animacjach Disneya. Zresztą, nie ma co się dziwić - disneyowskie piosenki nawet w polskiej wersji brzmią cudownie i zawsze uwielbiałam ich słuchać, szukać ciekawych coverów, innych wersji językowych - i właśnie buszując po YouTubie w ich poszukiwaniu trafiłam na niesamowite covery Studia Accantus. Przesłuchiwałam ich różne wykonania utworów ze znanych nam filmów animowanych Disneya... i nagle trafiłam na Upiora w Operze. I przepadłam.
Jeden
film na YouTubie i dwa niesamowite głosy tak mnie zahipnotyzowały,
że nagle poczułam potrzebę dowiedzenia się więcej o znanym
ogólnie, ale mi całkowicie nieznanym Upiorze w Operze.
Jeden utwór, a ja zmieniłam całe swoje nastawienie do musicali -
bo skoro można znaleźć tam takie cudowności, trzeba pokopać
głębiej. Szkoda, że w Polsce już Upiora nie
grają (poszłabym!), ale jest film Joela Schumachera z 2004 roku. I
o filmie dzisiaj będzie mowa.
W
podziemiach paryskiej Opera Populaire żyje duch,
którego nikt nigdy nie widział, ale każdy pracownik o nim słyszał.
Duch, którego całym światem jest opera i tworzenie muzyki i
libretto. Kiedy opera zmienia właściciela na dwóch dżentelmenów
nie rozumiejących do końca tego małego świata, nie doceniających
geniuszu upiora z opery i za nic mających jego zdanie, nagle co i
rusz zdarzają się nieszczęśliwe wypadki. Zbyt dużo wypadków, by
nazwać je przypadkowymi. Upiór upodobał sobie śliczną,
młodziutką chórzystkę Christine - nocami uczył ją śpiewu, nie
pokazując się, a ona nazywała go Aniołem Muzyki. Jednak
miłość Upiora do Christine z czasem zmienia się w obsesję, a z
obsesji - w szaleństwo.
Żałuję.
Żałuję, że nie przeżyłam swojego katharsis wcześniej,
że nie poznałam smutnej historii Upiora rok, dwa lata temu. Nie
wiem, jak mogłam zwlekać - może to strach przed musicalami, gdzie
partie typowo mówione są śpiewane, a mnie to niesamowicie drażni,
może jakoś nie było nam po drodze z tą hipnotyzującą
historią... Jednak była to miłość od pierwszego usłyszanego
dźwięku, dźwięku organów.
Film
się nie dłuży, a przepych opery czasem zahacza nawet o kicz,
jednak tak właśnie urządzono tę konkretną operę naprawdę -
złoto aż się wylewało zewsząd, z dekoracji, płaskorzeźb i
zdobień. Przepych ten robi wrażenie w scenach grupowych, z
dziesiątkami tancerzy na scenie, kiedy tańczą i śpiewają; nie
można oderwać oczu, nie można przestać śledzić ruchów aktorów
ani nie zachwycić się choć raz pięknością ich ubrań z epoki (a
jest na co popatrzeć zwłaszcza podczas wykonywania Maskarady).
To
historia trochę prosta, ale jednak skomplikowana w tej swojej
prostocie, i bardzo naiwna ze względu na młodziutką Christine,
która irytowała nierozgarnięciem w wielu scenach, ale nadrabiała
głosem. Wiem, powyższe zdanie trochę się wyklucza, ale i
o Upiorze w operze trudno jest myśleć inaczej. Bo
mamy klasyczny romans, ba!, trójkąt miłosny - krwawo rozegrany,
śmiem dodać - ale i wątki, które sprawiają, że historia nabiera
zupełnie innych barw. Nie nazwałabym adaptacji od razu
psychologiczną, ale kiedy obserwowałam Upiora i jego zmiany charakteru,
nie byłam w stanie odpędzić od siebie myśli, że to chyba
najciekawszy szaleniec jakiego widziałam.
To film aktorski, a paradoksalnie,
najmniej skupiałam się na aktorach i ich grze. Wydaje mi się, że
ważniejsze były ich głoys i emocje w nich zawarte niż mimika - i tak
u Upiora ograniczona maską. Przyznam szczerze, że nie zwracałam
dużej uwagi na to, czy Gerard Butler i Emmy Rossum nie grają
sztucznie, jednak wątpię, by tak było. Śpiewali za to pięknie
swoimi czystymi głosami i nawet w scenach mówionych miło się ich
słuchało.
Kiedy
po raz pierwszy zabrzmiały organy, miałam ciarki na całym ciele.
Ten dźwięk już nieodzownie będzie mi się kojarzył tylko i
wyłącznie z Upiorem w operze. Muzykę do musicalu, na
podstawie którego nakręcono ten film, skomponował Andrew Lloyd
Webber - współpracował z reżyserem, dzięki czemu możemy
podziwiać dodatkowe utwory stworzone na potrzeby adaptacji. Jedyne,
co mogę powiedzieć, a co będzie brzmiało w miarę sensownie i nie
będzie zawierało tysiąckrotnie powtarzanych słów uwielbienia i
dziwnych, piszcząco-świszczących dźwięków aprobaty, to: ta
muzyka ma moc. Wpada człowiekowi do ucha i zostaje tam na zawsze.
Dźwięki organów przerywające utwory operowe zawsze budziły we
mnie niepokój i dreszcze, a jednocześnie takie miłe podniecenie -
oho, Upiór nadchodzi. A utwór Upiór w operze jest
tak fascynująco niepokojący, że nie mogę przestać go słuchać.
Nie
uważam się za znawczynię filmów, a co dopiero musicali (to druga
adaptacja musicalu w moim życiu, naprawdę), ale nie przeszkodzi mi,
zwykłej osobie zachwyconej dźwiękami i obrazami zawartymi
w Upiorze w operze, szczerze, z całego serca polecić
historię ducha paryskiej opery innym zwykłym ludziom. To jedna z
najlepszych historii miłosnych, jakie kiedykolwiek oglądałam.
Smutna i przejmująca, poruszająca i po prostu piękna. Piękna w
swojej naiwności. Ale nie zwyczajna, jak każde inne love
story z happy endem. Happy endu, gdzie wszyscy śpiewają i
żyją szczęśliwie nie ma - wiedziałam o tym, kiedy obsesja
przerodziła się w szaleństwo i pojawiły się pierwsze trupy.
Najciekawsze
jest to, że zakończenie jest dosyć mgliste i jedynie możemy sobie
dopowiadać, co dalej się działo. Przebłyski z przyszłości, z
aukcji przedmiotów ze zrujnowanej paryskiej opery, dają nam
niewielkie pojęcie o tym, co działo się z Christine, Raoulem
(najwięcej wiemy właśnie o tym panu) i przede wszystkim - z
Upiorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz