To
był film, na który musiałam iść do kina. To był film, którego
nie mogłam nie obejrzeć. Po zapoznaniu się z twórczością Johna
Greena przepadłam całkowicie – ja, która od obyczajowych
młodzieżowych powieści stronię jak tylko się da. Książka Johna
Greena złamała mi serce i rozerwała je na tysiąc malutkich
kawałków. Kiedy myślałam, że się pozbierałam, bo przecież to
jedynie książka, fikcja literacka... Film bezceremonialnie rozerwał
moje pogruchotane serce znowu. I nie tylko mnie.
Hazel
od 12 roku życia ma raka. Augustus miał raka, ale teraz nie ma
nogi. Poznają się na spotkaniu grupy wsparcia w samym sercu Jezusa
– dosłownie. To pierwszy raz, kiedy Hazel ma znajomych i życie
towarzyskie. To pierwszy raz, kiedy Hazel się zakochuje. To pierwszy
raz, kiedy jedzie z Gusem do Amsterdamu na całkowicie szalone
spotkanie z ulubionym pisarzem. To pierwszy raz, kiedy... wszystko
się kończy.
Seans
spędzałam z małą ekipą (to nic, że musieliśmy cały rząd
zarezerwować), z czego połowa ryczała, a połowa śmiała się z
naszego ryku. Było pięciu mężczyzn na sali, z czego jeden, mój
znajomy, ryczał bardziej od naszej zapłakanej trójki. Co pokazuje,
że Gwiazd naszych wina, chociaż wydaje się być romansem, a
to oznacza głównie damskich odbiorców, nie jest przeznaczona tylko
dla dziewczyn. Potrafi naprawdę wzruszyć wiele osób, nie tylko
jednej płci i wieku. W dodatku soundtrack był dobrany idealnie, a
smutny głos Eda Sheerana w All of the stars podczas napisów
końcowych, kiedy już prawie się pozbieraliśmy, by z jako taką
godnością wyjść z sali kinowej... cóż, łzy powróciły. Muzyka
potrafiła podkreślić ważne i przełomowe sceny. Czasem
wystarczyła cisza, by odpowiednio wzruszyć, ale w większości
takich scen tle zawsze leciała muzyka. Piękna, cicha i idealnie
wkomponowana w daną sytuację. Jakby była integralną częścią
filmu, a nie jedynie utworem użytym podczas jednej ze scen.
Zabawna
sprawa z odtwórcami głównych ról. Wspominałam przy okazji
recenzji Niezgodnej, że nie boję się o Shailene –
dziewczyna wtedy zagrała dobrze, a w Gwiazd naszych wina
pokazała, na co ją stać. Była wspaniałą Hazel. Co w tym
zabawnego? Otóż w Niezgodnej grał również Ansel, czyli
nasz Augustus Waters. Co więcej, grał brata Tris, czyli Shailene,
czyli... Hazel. Ale nie o zależnościach między filmami miałam
pisać. Oboje zagrali nienagannie. Możliwe, że moje oczy były zbyt
zalane łzami by zauważyć wady, ale możliwe też, że w ich grze
aktorskiej nie było żadnych błędów. Ta druga opcja jest bardziej
prawdopodobna. Z drugiej strony – Peter van Houten. Nie. Nie, nie,
nie. Ten człowiek był zbyt mało irytujący, chociaż tyle o ile
dało się go przeżyć. Było dobrze, ale mogło być lepiej. Nie
wywoływał żadnych głębszych emocji, jedynie wkurzał, kiedy
pojawiał się na ekranie. W dodatku obcięto całkowicie historię
jego rodziny. Jego córka była raz wspomniana.
Brakowało
mi cytatu Szekspira, który wyjaśniałby taki, a nie inny tytuł.
Nie wszyscy w końcu czytali książkę. Nie było żartów o
huśtawkach albo spotkań Isaaca i Hazel. Nieco przygnębiło to
fabułę całego filmu. Pomimo nieco okrojonej fabuły, film był
niesamowicie nastrojowy i silnie oddziaływał na emocje. Już
wspominałam, że był on po prostu wyciskaczem łez. Po zapaleniu
świateł na sali dostrzegłam, że nie tylko ja byłam rozmazaną
pandą po płaczu – trzy czwarte ludzi płakało. My zużyliśmy z
osiem paczek chusteczek.
Jeszcze
dodam coś od siebie o samej promocji Gwiazd naszych winy. Jeszcze jestem w stanie przeboleć błąd stylistyczny na
ulotce (...na podstawie bestsellera...), ale promowanie tego
poruszającego filmu tak pozbawionym serca, bezdennie głupim tekstem
„opowieść o chorej miłości” jest dla mnie nie do zniesienia.
Dla mnie to szyderstwo z osób chorych na raka. Ewentualnie popis
głupoty ludzi tworzących plakaty filmowe, tych amerykańskich ludzi, bo Polacy jedynie tłumaczą ten tekst. To, że obie osoby są chore, nie oznacza, że ich miłość
także – ich miłość była naprawdę piękna. Tak prosta, ale tak
bardzo prawdziwa. Mnie się ta zagrywka nie podobała, niestety.
Aktorsko
było świetnie. Fabularnie – mogło być lepiej, ale wciąż
bardzo dobrze. Wywoływanie emocji było na poziomie ekspertów. Przeżywałam ten film, przeżywałam emocje, rozterki i
smutki bohaterów, śmiałam się i płakałam razem z nimi, a po
filmie nie byłam w stanie się pozbierać. Gwiazd naszych wina to
poruszający film o, jakby nie patrzeć, nastoletniej miłości, ale
miłości dojrzałej i smutnej. Jest na równie wysokim poziomie, co
książka. Polecam z całego, złamanego serca. Ale po filmie i
książce Greena, nie ważne, której, dopadnie was greenowy kac i
depresja. Uprzedzam!
Muszę najpierw zapoznać się z książką, ale później na pewno obejrzę ekranizację ; )
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam, jest niesamowita. Zaraz zbieram ekipę i umawiamy się na do kina na film. ;) Mam nadzieję, że ja także się nie zawiodę.
OdpowiedzUsuńDokładnie najpierw książka, potem fajnie się porównuje z wyobraźnią.
OdpowiedzUsuńU mnie też relacja ;)
OdpowiedzUsuńZwróciłam uwagę na te same błędy, cytat Szekspira powinien obowiązkowo zostać! Moim zdaniem Peter był świetnie zagrany, przerażał.
Jedna z najlepszych ekranizacji! :)
Nie wiem dlaczego ale strasznie zalatuje mi tu "Szkołą uczuć" nie wiem czy to dla mnie historia ale zapowiada się naprawdę ciekawie może w wolnej chwili wezmę książkę do ręki. Rzadko oglądam ekranizacje przed przeczytaniem powieści :) chyba że nie wiem ze jest w wersji papierowej :)
OdpowiedzUsuń