Idąc na Ant-Mana, spodziewałam się tylko kolejnego wciągającego filmu Marvela. I w zasadzie dokładnie to dostałam - tylko dziesięć razy bardziej, bo szok, szczęka na ziemi, ręce wyrzucane w geście desperacji (breloczek? serio?!) i dobre półtorej godziny (a film trwa dwie godziny) śmiechu i chichotania to dużo więcej niż oczekiwałam.
Czy
to... czy to Tauriel z Hobbita?
Problemem
osób oglądających dużo filmów jest fakt, że wszędzie widzą
znajomych aktorów. Nie śledziłam newsów dotyczących Ant-Mana,
obsada była więc zaskoczeniem. Obecność Evangeline Lilly w niej
również. Nie wspominam jej zbyt dobrze z Hobbita (tam
też lubiła mniejszych od siebie, zresztą), ale to wina raczej
scenariusza niż jej samej. Sęk w tym, że w Ant-Manie wydała mi
się nijaka. Wrzucono ciekawe sceny nauki walki i w sumie tyle, jeśli
chodzi o coś z nią związanego, co interesowało. Końcówka
wskazuje, że może dostać własny film i miejmy nadzieję, że
dorzucą w gratisie wyrazisty charakter.
A
on nie grał tego alkoholika w House of cards?
Zauważyłam
u Marvela tendencję do tworzenia Wrogów (brakuje mi polskiego
odpowiednika villaina, więc uznajmy, że takowym będzie Wróg,
koniecznie przez wielkie W), którzy wychodzą od samych
superbohaterów. Czyli ci superbohaterowie sobie ich tworzą - jak
Stark i Ultron, Thor i jego relacja z Lokim, co sprowadziło stado
kosmitów do Nowego Jorku. W Ant-Manie również mamy taki zabieg, z pełnym pakietem, czyli mocami (powiedzmy) prawie takimi samymi jak u
Scotta - w wyniku czego walkę wygra nie ten z lepszym sprzętem, ale
sprytniejszy i umiejący tego sprzętu używać - monologami Tego
Złego, odwracaniem się od swoich mentorów i potrząsaniem biednymi, małymi
owieczkami.
Sęk w
tym, że nie wydał mi się on ważny. Oczywiście cała fabuła
składa się z tego, że Scotty musi ukraść coś od Wroga, żeby
ten nie posiadł wiedzy potrzebnej do zduplikowania mrówczej
transformacji, jednak odniosłam wrażenie, że to tak naprawdę było
jedynie zwyczajnym tłem do przedstawienia Ant-Mana, pokazania, co on
potrafi, przedstawienia go i sprawienia, żeby ludzie go polubili (co się
oczywiście udaje). Bo ważniejsze od Wroga jest wszystko inne:
historia doktora Pyma, szaleni przyjaciele Scotta, nieudany skok na
nieużywany magazyn, który okazuje się nową główną bazą
Avengers, którą podziwiamy w ostatnich minutach Czasu Ultrona,
walka z Falconem czy relacje Scotta z córeczką (której nie sposób
nie uwielbiać! pierwsze filmowe dziecko, które autentycznie
kocham!). Ant-Man jest ciekawszy pod względem wątków pobocznych
niż głównego. Wydaje mi się, że główny potrzebny był tylko po
to, by pokazać, jak Scott w swoim czadowym kombinezonie biega po
pistolecie, płynie na łódce z mrówek i jest super.
Superbohaterem.
Mój
kumpel Ernesto...
Kocham
Luisa. Kocham miłością platoniczną i niewyobrażalną. Ant-Man
okazał się niesamowicie wręcz zabawnym, usianym całą masą
dobrych i wywołujących śmiech gagów filmem akcji. Głównym
źródłem tego śmiechu jest oczywiście Luis, czyli kompan idealny,
z fantastycznymi i dobrze poinformowanymi znajomymi, który
oczywiście woli neokubizm. On i jego kumple, haker ze świetnym,
rosyjskim (?) akcentem i ten drugi, którego łatwo zapomnieć (o,
właśnie teraz zapomniałam, co on właściwie robił poza byciem w
samochodzie/furgonetce), tworzyli trio idealne wpasowujące się w
konwencję Ant-Mana. Czyli trochę szalone, nieco absurdalne, stale
bawiące i absolutnie urocze trio, muszące mieć przynajmniej jedną
scenę w kolejnym filmie. Bez Luisa Ant-Man się nie liczy!
Wiesz,
ratowanie świata, takie tam sprawy
Przechodząc
do Scotta: widząc zdjęcia z Ant-Mana, które przejrzałam tuż przed
seansem, wydał mi się zbyt nijaki na bohatera - bo mamy prawo i
cnotliwie wyglądającego Steve'a, mamy Tony'ego, który jest
Robertem Downeyem Jr (a może odwrotnie...) i samo to sprawia, że
jest absolutnie niesamowity, mamy Thora jakby wyszedł z reklamy
popularnego szamponu do włosów dla kobiet, Hulka, tego wielkiego i zielonego (co mówi samo za siebie)... Scotty okazał się tak uroczo
zwykły i nieprzystosowany do bycia superbohaterem, co oznacza m.in.
rozkazywanie armii mrówek czy skakanie przez dziurkę od klucza. To
było świetne zagranie, bo w porównaniu z Avengers, on jest
spokojny, chcący odwalić robotę, w którą go zamieszano i nie
zachowuje się jak superbohater, za to rzuca wspaniałymi tekstami,
od których uśmiech sam wypływa na twarz. Ant-Man reklamowany jest
jako najmniejszy z największych, ja zaś dodam jeszcze:
najnormalniejszy z nienormalnych.
Avengersi
są zajęci latającym miastem
Zaskoczyło
mnie dopracowanie Ant-Mana pod względem Marvel Cinema Universe.
Idealnie się w ten świat Iron Mana, Kapitana Ameryki i Thora
wpasował. Zarówno Avengersi, jak i Ant-Man doskonale się zazębiają
i twórcy często mrugali do widza, który oglądał Avengers: Czas
Ultrona (ten piękny tekst Czemu nie wezwiesz Avengersów? Oni są
zbyt zajęci ratowaniem latającego miasta) czy Kapitana Amerykę:
Zimowego żołnierza - w tym wypadku radzę zostać w kinie do
samiutkiego końca, bo po drugich, dłużących się napisach jest
coś dla fanów Bucky'ego i Steve'a i wszystkich nie mogących się
doczekać Civil War.
Jeśli
jesteście trochę zaznajomieni z Marvelem, to na seansie będzie się
działo to, co z nami: co parę scen wyrzucanie rąk w górę, szczęk
w dół i szeptane pytania Co? Oni tu? O mój Marvelu! Ale jak to?
Musicie być gotowi na to, że Ant-Man jest niesamowicie zabawnym
filmem, wywołującym ogromne emocje z powodu absurdalnych wręcz
rozwiązań fabularnych. Absurdalnych nie w stylu latającego miasta,
dużo bardziej za to wpasowujących się w klimat tego filmu i
będących raczej na miejscu. Breloczek powalił mnie całkowicie!
Ant-Man bawi się fabułą, bawi się samym pomysłem na
człowieka-mrówkę i widać to wyraźnie, przez co te dwie godziny w
kinie to akcja pełna dobrych gagów i widowiskowych scen. Śmiem
twierdzić, że dotychczas to najzabawniejszy film Marvela.
Ale
fakt połączenia mrówczego uniwersum z Avengersami nie oznacza, że
trzeba obejrzeć Avengersów. Wcale nie trzeba! Co prawda wtedy parę
żarcików pozostanie niezrozumianych, ale poza tym sceny związane z
tą grupką superbohaterów są klarownie wytłumaczone. O ile
klarownie wytłumaczony może być umięśniony facet z mechanicznymi
skrzydłami pokonany przez Scotta o wzroście jednego centymetra
oczywiście. Avengersi to tak naprawdę najmniejszy element całej
fabuły, która kręci się niczym Hobbit - czyli załatwmy sobie
dobrego złodzieja, który coś dla nas ukradnie. A jak nie chce, to
zachce.
Wiecie
co? Chyba nie potrzeba podsumowania - bo cały powyższy wywód to w
znacznej większości pozytywy i zachwyty. Jeśli macie ochotę na
coś niezobowiązującego i zabawnego, Ant-Man będzie najlepszym
wyborem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz