sobota, 18 lipca 2015

Mechaniczna księżniczka, Cassandra Clare


Chociaż Mechaniczną księżniczkę kupiłam na Targach Książki w Warszawie, czyli już w połowie maja, sięgnęłam po nią dopiero niedawno. Leżała na półce, nietknięta, bo nie chciałam czuć tej pustki po dobrej serii, nie chciałam myśleć, że nie ma kolejnych tomów. Bo z Instytutem Londyńskim zżyłam się dużo bardziej niż z nowojorskimi Nocnymi Łowcami. Z bólem serca zaczęłam czytać ostatni tom Diabelskich maszyn, chłonąc każde słowo - w końcu to był ostatni raz, kiedy czytałam o Tessie, Jemie i Willu, nie wiedząc, co się stanie: bo pierwszy raz książkę przeczytać można tylko raz.

Może jestem szalona, może nie żyję do końca w rzeczywistości - ale nie potrafię nie wczuć się w książkę, nie pokochać jej bohaterów. Od początku Diabelskich maszyn polubiłam Tessę, zachwyciłam się Jemem - bo jestem jedną z nielicznych osób, które wolą tych spokojniejszych, a nie bad boyów (choć i tu pojawiają się wyjątki) - i tolerowałam Willa, z każdą częścią lubiąc go troszkę bardziej. W Darach Anioła lubiłam wiele osób i wielu nie lubiłam, jeśli chodzi o mieszkańców Instytutu. A tutaj...

Każdego mieszkańca uwielbiam. Są wspaniali. Nie idealni, nie zawsze podejmujący dobre decyzje, nie bezbłędni i często irytujący. Każdy ma takie momenty. Ale nie sposób nie polubić delikatnej Charlotte, która ma w sobie więcej siły niż mężczyzna. Henry'ego, którego rude włosy na długo zrobią z Fairchildów rudzielców, który jest szalonym wynalazcą i wynajduje rzeczy wybuchające, ale i przydatne. Jessamine, nie pragnącej życia Łowcy - i rozumiejącej swoje błędy; nawet zbyt późno. Gideona i Gabriela Lighwoodów, wkurzających typków, ale cóż z tego, gdy mają swoje momenty, w których się ich lubi? Sophie, najlepszej, najdzielniejszej pokojówki. Bridget ze strasznymi piosenkami.

I Tessy, i Jema, i Willa.

Od dawna uwielbiam Londyn dawnych lat, zwłaszcza dziewiętnasty wiek i okres wiktoriański. Osadzenie w tych czasach, w tym miejscu fabuły było jedną z najlepszych decyzji Clare. Pięknie przedstawiła to miasto, a posłowie zdradza, jak bardzo - używała istniejących dróg i posiadłości, by zrobić z nich posiadłości Lighwoodów. Nie jestem znawcą historycznym, lecz żadnych kardynalnych błędów nie dojrzałam. To, że istnieje magia i demony, nie oznacza, że można zmieniać całkowicie historyczny okres.

Z pozoru oderwana od całości scena prologu ponownie wprowadza w świat Nocnych Łowców. Mortmain uciekł i gdzieś się zaszył, a Konsul zbywa wszystkie ślady wskazujące na to, że niedługo zaatakuje. Charlotte Branwell musi radzić sobie sama w obliczu zagrożenia, jakim jest niechybny atak Mortmaina - któremu potrzeba tylko jednego elementu, by jego metalowe, siejące zniszczenie bezlitosne automaty stały się niepokonane. Potrzebuje Tessy Gray. I nie zawaha się, by dokończyć swój plan.

Zdziwiło mnie niezmiernie dopracowanie całej trylogii. Cała opowieść jest jednym - od początku do końca zaplanowano, co ma się stać. Takie mam wrażenie po tym, jak element tak nieistotny jak mechaniczny aniołek, okazał się tak istotny na samym końcu. Wiele działo się jednocześnie, przez co Mechaniczną księżniczkę zaliczam do tych powieści, w których nie ma momentów nudnych i nieciekawych, by móc wtedy przerwać czytanie. Nic go nie przerywa, nawet załzawione oczy i kapiące łzy.

To najsmutniejsza powieść Cassie. Co z tego, że łatwo jest domyślić się, co się stanie - zwłaszcza gdy popełniło się prosty błąd i przeczytało Miasto Niebiańskiego Ognia najpierw - bo to tylko zwyczajny bieg życia. Jasne jest jak słońce, że wszyscy kiedyś umrą, a Tessa będzie na to patrzyła, tak jak Magnus Bane od lat. I przez to nie ma smutniejszej książki. Mechaniczna księżniczka w połowie już wywołała płacz, ale to epilog zostawił mnie w całkowitym rozbiciu emocjonalnym. Tam nie było nic smutnego: żadnej samotności, opuszczenia, katastrofy, żadnych nagłych śmierci czy samobójstw. Zwyczajny bieg życia. I przyjaźń, i miłość. I chyba dlatego rozszlochałam się na dobre.

Czuję się trochę, jakbym mówiła londyńskim Nocnym Łowcom do widzenia, ale przecież wszystkie trzy części leżą na półce i nikt nie broni mi po nie sięgnąć. Mogę wrócić do nich kiedy tylko chcę. Ale to już nie będzie taka feeria uczuć, nie będzie zaskoczeń i tylu łez. Cassandra Clare trochę przedobrzyła z Darami Anioła, przedłużając je, owszem. Ale Diabelskie maszyny wyszły jej perfekcyjnie i nawet jeśli Dary Anioła nie przypadły Wam do gustu, spróbujcie z Diabelskimi maszynami. Trochę inny klimat, wiktoriański Londyn, steampunk i najcudowniejsi bohaterowie, których stworzyła Cassie. Poraziła mnie złożoność fabuły - bo od początku trylogii każdy fragment, każdy element okazał się mieć znaczenie.

Wiecie co? Jeszcze nigdy nie byłam tak smutna, że przeczytałam książkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...