Chociaż Mechaniczną
księżniczkę kupiłam na Targach Książki w Warszawie,
czyli już w połowie maja, sięgnęłam po nią dopiero niedawno.
Leżała na półce, nietknięta, bo nie chciałam czuć tej pustki
po dobrej serii, nie chciałam myśleć, że nie ma kolejnych tomów.
Bo z Instytutem Londyńskim zżyłam się dużo bardziej niż z
nowojorskimi Nocnymi Łowcami. Z bólem serca zaczęłam czytać
ostatni tom Diabelskich maszyn, chłonąc każde słowo -
w końcu to był ostatni raz, kiedy czytałam o Tessie, Jemie i
Willu, nie wiedząc, co się stanie: bo pierwszy raz książkę
przeczytać można tylko raz.
Może
jestem szalona, może nie żyję do końca w rzeczywistości - ale
nie potrafię nie wczuć się w książkę, nie pokochać jej
bohaterów. Od początku Diabelskich maszyn polubiłam
Tessę, zachwyciłam się Jemem - bo jestem jedną z nielicznych
osób, które wolą tych spokojniejszych, a nie bad boyów (choć i
tu pojawiają się wyjątki) - i tolerowałam Willa, z każdą
częścią lubiąc go troszkę bardziej. W Darach
Anioła lubiłam wiele osób i wielu nie lubiłam, jeśli
chodzi o mieszkańców Instytutu. A tutaj...
Każdego
mieszkańca uwielbiam. Są wspaniali. Nie idealni, nie zawsze
podejmujący dobre decyzje, nie bezbłędni i często irytujący.
Każdy ma takie momenty. Ale nie sposób nie polubić delikatnej
Charlotte, która ma w sobie więcej siły niż mężczyzna.
Henry'ego, którego rude włosy na długo zrobią z Fairchildów
rudzielców, który jest szalonym wynalazcą i wynajduje rzeczy
wybuchające, ale i przydatne. Jessamine, nie pragnącej życia Łowcy
- i rozumiejącej swoje błędy; nawet zbyt późno. Gideona i
Gabriela Lighwoodów, wkurzających typków, ale cóż z tego, gdy
mają swoje momenty, w których się ich lubi? Sophie, najlepszej,
najdzielniejszej pokojówki. Bridget ze strasznymi piosenkami.
I
Tessy, i Jema, i Willa.
Od
dawna uwielbiam Londyn dawnych lat, zwłaszcza dziewiętnasty wiek i
okres wiktoriański. Osadzenie w tych czasach, w tym miejscu fabuły
było jedną z najlepszych decyzji Clare. Pięknie przedstawiła to
miasto, a posłowie zdradza, jak bardzo - używała istniejących
dróg i posiadłości, by zrobić z nich posiadłości Lighwoodów.
Nie jestem znawcą historycznym, lecz żadnych kardynalnych błędów
nie dojrzałam. To, że istnieje magia i demony, nie oznacza, że
można zmieniać całkowicie historyczny okres.
Z
pozoru oderwana od całości scena prologu ponownie wprowadza w świat
Nocnych Łowców. Mortmain uciekł i gdzieś się zaszył, a Konsul
zbywa wszystkie ślady wskazujące na to, że niedługo zaatakuje.
Charlotte Branwell musi radzić sobie sama w obliczu zagrożenia,
jakim jest niechybny atak Mortmaina - któremu potrzeba tylko jednego
elementu, by jego metalowe, siejące zniszczenie bezlitosne automaty
stały się niepokonane. Potrzebuje Tessy Gray. I nie zawaha się, by
dokończyć swój plan.
Zdziwiło
mnie niezmiernie dopracowanie całej trylogii. Cała opowieść jest
jednym - od początku do końca zaplanowano, co ma się stać. Takie
mam wrażenie po tym, jak element tak nieistotny jak mechaniczny
aniołek, okazał się tak istotny na samym końcu. Wiele działo się
jednocześnie, przez co Mechaniczną księżniczkę zaliczam
do tych powieści, w których nie ma momentów nudnych i nieciekawych, by móc wtedy przerwać czytanie. Nic go nie przerywa,
nawet załzawione oczy i kapiące łzy.
To
najsmutniejsza powieść Cassie. Co z tego, że łatwo jest domyślić
się, co się stanie - zwłaszcza gdy popełniło się prosty błąd
i przeczytało Miasto Niebiańskiego Ognia najpierw - bo to tylko
zwyczajny bieg życia. Jasne jest jak słońce, że wszyscy kiedyś
umrą, a Tessa będzie na to patrzyła, tak jak Magnus Bane od lat. I
przez to nie ma smutniejszej książki. Mechaniczna
księżniczka w połowie już wywołała płacz, ale to
epilog zostawił mnie w całkowitym rozbiciu emocjonalnym. Tam nie
było nic smutnego: żadnej samotności, opuszczenia, katastrofy,
żadnych nagłych śmierci czy samobójstw. Zwyczajny bieg życia. I przyjaźń, i miłość. I chyba dlatego rozszlochałam się na
dobre.
Czuję
się trochę, jakbym mówiła londyńskim Nocnym Łowcom do
widzenia, ale przecież wszystkie trzy części leżą na półce
i nikt nie broni mi po nie sięgnąć. Mogę wrócić do nich kiedy
tylko chcę. Ale to już nie będzie taka feeria uczuć, nie będzie
zaskoczeń i tylu łez. Cassandra Clare trochę przedobrzyła
z Darami Anioła, przedłużając je, owszem.
Ale Diabelskie maszyny wyszły jej perfekcyjnie i
nawet jeśli Dary Anioła nie przypadły Wam do
gustu, spróbujcie z Diabelskimi maszynami. Trochę inny
klimat, wiktoriański Londyn, steampunk i najcudowniejsi bohaterowie,
których stworzyła Cassie. Poraziła mnie złożoność fabuły - bo
od początku trylogii każdy fragment, każdy element okazał się
mieć znaczenie.
Wiecie
co? Jeszcze nigdy nie byłam tak smutna, że przeczytałam książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz