Przy okazji recenzji Byliśmy Łgarzami rozwodziłam się nad plot twistami, które mają wywrócić całą książkę do góry nogami, a nas pozostawić w oszołomieniu. Lockhart nie udała się ta sztuczka, bo prędzej czy później Czytelnik odgadywał, o co chodziło, i to nie zawsze z zaskoczeniem. Jednak są książki, którym to się udaje. Których ostatnie zdania łamią serce i wywracają całą fabułę i postać, której zachowanie nabiera drugiego dna. Które ćwiczą cierpliwość, bo trzeba czekać na kolejny tom, wyjaśniający wszystko, a przez ten czas można jedynie snuć domysły. Książki takie jak Zakon mimów Samanthy Shannon.
Zakon
mimów rozpoczyna się tuż po zakończeniu Czasu
żniw, kiedy Paige Mahoney, jej przyjaciele i jasnowidze z Szeolu
I uciekają pociągiem z jednego niebezpiecznego miejsca do drugiego,
nie mniej groźnego - Londynu. Twarz Paige wyświetlana jest na
wszystkich ekranach, drukowana we wszystkich gazetach. Naczelnik
zniknął. Jaxon za wszelką cenę chce powrotu swojego śniącego
wędrowca do Siedmiu Tarcz. Z kolonii ocalało zaledwie paru
jasnowidzów. Wojna z Refaitami nadchodzi wielkimi krokami, a Paige
nie może nic z tym zrobić - bez możliwości zwołania
Eterycznego Zgromadzenia, szantażowana przez Jaxona, który nie
widzi nic poza własnym ego, Paige musi posunąć się do radykalnych
kroków. Albo jej się uda, albo... zginie, próbując.
Tak
się pisze książki! Ciężko uwierzyć, że cykl ten wyszedł spod
klawiatury tak młodej osoby, do tego debiutującej Czasem
żniw! Samantha Shannon stworzyła coś niesamowitego,
skomplikowanego i oryginalnego. Do tej pory pamiętam tę ekscytację,
gdy pod ławką zaczytywałam się w pierwszym tomie - poraziła mnie
wtedy mnogość nazw i definicji, tak wiele ras, tak wiele rodzajów
jasnowidzów. Pomimo to bardzo łatwo było popłynąć wraz z fabułą
i zapomnieć się na chwilę. Dłuższą chwilę.
Choć
trudno w to uwierzyć po fenomenalnym Czasie żniw, Zakon
mimów podniósł poprzeczkę wysoko: pełen zaskakujących
zwrotów akcji, wielu różnych intrygujących wątków i walki z
czasem, nie pozwala odetchnąć nawet na chwilę. Ciągle coś się
dzieje, ciągle inne wydarzenia przykuwają uwagę, nie pozwalając
spuścić oczu z tekstu. Najtrudniejsze jest oderwanie się od
czytania nawet na chwilę, bo nie ma momentu, w którym nic się nie
dzieje - trzeba z bólem serca przerwać czytanie w środku czegoś
ciekawego. Samantha Shannon ma bujną wyobraźnię i wie, jak pisać
tak, by zainteresować, by zamknąć Czytelnika w pułapce swojej
powieści, z której łatwo nie wyjdzie. Kilka godzin po
skończeniu Zakonu mimów, wciąż myślę o tym, co się
wydarzyło. A wydarzyło się naprawdę wiele!
O
ile w Czasie żniw dane nam było tylko pobieżnie
poznać londyński podziemny światek, a większość akcji skupiła
się na pobycie Paige w kolonii Szeol I - co jest niezbyt dziwne,
jako że naszą narratorką jest właśnie Paige - o tyle Zakon
mimów skupia się na Londynie. Przybliżone zostają
działania Sajonu Londyn i sposób funkcjonowania systemu rządów.
Wreszcie pojawia się parę słów o reszcie Europy, która nie jest
wcale tak przeciwna jasnowidzom. Syndykat zaś zaczął nabierać
kolorów. Mnogość nowych bohaterów może wzbudzać lęk, lecz
Shannon doskonale ich przedstawia, bardzo prosto i charakterystycznie,
więc nie ma problemów z pamiętaniem niektórych. Jeśli zaś są,
zawsze można zajrzeć na sam koniec (ale nie na ostatnie zdania! nie
ważcie się!), gdzie znajduje się słowniczek nazw własnych i
lista członków poszczególnych Kohort. To oczywiście nie wszyscy
bohaterowie, ale całkowicie wystarczają do pełnego zrozumienia
fabuły.
Samantha
Shannon stworzyła dwie obce rasy, jasnowidzów podzielonych na
mnóstwo pomniejszych rodzajów, trzy systemy sprawowania władzy
(Sajon, syndykat i kolonię Refaitów), sprawiła, że wszystko to
trwało w symbiozie, a zaraz potem zdecydowała zrobić rewolucję,
by wszystko to zmienić. I tak właśnie powstał Zakon
mimów.
Zakon
mimów ma wszystko, co potrzeba dobrej powieści.
Skomplikowany świat, mrożącą krew w żyłach akcję z
zaskakującymi zwrotami (bardzo zaskakującymi!), pełnokrwistych
bohaterów, których nie można jednoznacznie kochać lub
nienawidzić, w dodatku gabaryty książki sprawiają, że na dłuższy
czas można zapomnieć się w świecie Samanthy Shannon. Na sam
koniec zaś autorka serwuje tak oszałamiający zwrot, tak zgrabnie
wykonany plot twist, że budzi w nas Sherlocka Holmesa, który wraca
do poprzednich scen i kiedy już wie, już się domyśla... książka
się kończy. I trzeba, gryząc paznokcie ze zniecierpliwienia,
czekać.
Więc
będę grzecznie czekała. Nie będę autorki popędzać. Żeby
stworzyć kolejny tom, jeszcze lepszy od tego, potrzebuje pewnie
sporo czasu. Ale na TAKĄ książkę warto czekać choćby i dekadę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz