sobota, 21 lutego 2015

Pięćdziesiąt twarzy... jedna mina


Sporo przed wyczekiwaną z pewnością przez tysiące fanek Christiana Greya premierą filmu dostałam informację o przedsprzedaży biletów. Samotne spędzanie walentynek jakoś nie przypadłoby mi do gustu, więc się zgadaliśmy i ustaliliśmy, że wtedy na osławione 50 twarzy Greya pójdziemy całą paczką. Następnego dnia zapytałam z koleżanką w kinie o bilety na 14 lutego. Nie było. Przez całą noc wyprzedali wszystkie. A seans był częściej niż jeździ mój autobus - co pół godziny mniej więcej.

Jestem w stanie zrozumieć, co ludzie w tym widzą, bo sama byłam częścią różnych szałów, a najbardziej tego zmierzchowego. Wiem, co to znaczy nie widzieć wad filmu, który się ubóstwia, ale z czasem to mija, naprawdę. Tylko że po fascynacji zmierzchowymi wampirami pozostał mi sentyment i oglądając ten film w walentynki miałam ciągle pobłażający uśmiech, bo coś w tym było, o tyle 50 twarzy Greya jest filmem stworzonym jak wiele innych ekranizacji - dla pieniędzy, bo książki były bestsellerami. Tylko że takie Igrzyska śmierci czy Love, Rosie dają radę, a Grey jest porażająco nudny, stworzony bez koncepcji. Albo z koncepcją sfilmujmy książkę krok po kroku, nie dając nic z siebie.

Jak wiadomo, 50 twarzy Greya to fanfiction Zmierzchu, w którym zmieniono imiona i pewne fakty, i wydano. Myślałam, że w filmie będą starali się zatuszować podobieństwo do sagi Stephanie Meyer, jednak nic z tego - momentami wydawało mi się, że scenarzyści po prostu ukradli scenariusz do Zmierzchu, zmienili imiona, a słowo wampir zastępowali milionerem lub sadystą. O ile jeszcze śledząc losy wampira i szarej myszki jesteśmy w stanie wczuć się jakoś w akcję - słowo kluczowe: akcja, bo tam jakaś akcja przynajmniej istniała - to w 50 twarzach Greya po prostu jest... nudno. Trudno jest zainteresować się jakąkolwiek sceną niebędącą sceną seksu (tymi scenami też nie, ale o tym zaraz) - mamy tylko spotkania Greya i Anastasii, i kolejne spotkania, i kolejne, i znów jakieś spotkanie... Ten film o niczym innym nie opowiadał, nie miał żadnych innych wątków.

Część rozchichotanych nastolatków (których częścią byliśmy, jakby nie patrzeć) poszła tam oczywiście dla scen seksu - bo w końcu 50 twarzy Greya to książka reklamowana jako skandaliczna, kontrowersyjna... nie wiem, z której strony, ale dobrze. Wszyscy wyczekiwali momentów niecierpliwie, a tymczasem nie były one jakieś zaskakujące - ot, jakby wszyscy przeczytali rozdział o kręceniu takich scen z podręcznika dla przyszłego reżysera i odegrali je krok po kroku, tak zimno i matematycznie. Ugh. Filmy nie traktujące o seksie mają więcej klimatu w takich scenach niż 50 twarzy Greya. I Dakota, i Jamie wyglądali, jakby woleli być gdzieś indziej i robić coś innego.

A najseksowniejszą sceną w całym dwugodzinnym filmie jest gryzienie tosta. Przysięgam.

Muszę przyznać aktorom, szczególnie Jamiemu Dornanowi, że się starali. Dostrzegłam, że próbował wczuć się w rolę, próbował dobrze zagrać Christiana Greya, ale odnosiłam nieodparte wrażenie, że najpierw zgodził się zagrać w filmie, a dopiero potem przeczytał scenariusz i nie mając szansy odmówić, zagrał, ale myślami był daleko od planu filmowego. Między głównymi bohaterami zabrakło chemii, jakiś uczuć - pomijając fakt, że Grey jest sadystą teoretycznie bez uczuć - czegoś więcej. Cała gra była przerażająco sztuczna, a oczami wyobraźni widziałam w ich oczach wewnętrzny zegarek odliczający sekundy do końca kręcenia.

Żeby nie tylko krytykować, muszę przyznać, że soundtrack był najlepszą częścią filmu, absolutnie każdy utwór ładnie komponował się ze scenami i sprawiał, że nie wiało już tak bardzo nudą. Od genialnego remiksu Crazy in Love, przez Haunted Beyonce i Love me like you do Ellie Goulding, po Earned it The Weeknd i Salted wounds Sii. Niewiele filmów ma tak wiele cokolwiek popowych, a przy tym tak dobrych utworów! Pierwszą rzeczą - pomijając rzucenie się do komputera celem spisania moich przemyśleń - było utworzenie sobie playlisty z całym soundtrackiem. Absolutnie całym.

50 twarzy Greya przeczytałam, by wiedzieć, z powodu czego jest ten cały szał - przeczytałam i nie zachwyciłam się, ale nie cierpiałam mąk, czytając. Podobnie mam z ekranizacją, chociaż tutaj raczej powodem byli znajomi cierpiący razem ze mną na nieustającą głupawkę. To oni liczyli zagryzienia warg (osiemnaście) i chichotali, kiedy po ostatniej scenie pół sali jęknęło, bo nie wiedzieli, co się dalej wydarzy. My w większości wiedzieliśmy i śmieliśmy się złowieszczo.

Nie cierpiałam mąk, jak wspomniałam, ale 50 twarzy Greya było nudnym, zimnym filmem, który nie ruszył mnie ani trochę. Może gdyby między głównymi bohaterami było trochę chemii, może gdyby reżyser i scenarzyści ruszyli głowami i coś zmienili, dodali trochę akcji... może wtedy nie byłoby tak źle. Film można obejrzeć i nie umrze się od tego, ale radzę zaopatrzyć się w dowolny alkohol (u nas rolę pełnili Tymbark i Bubble Tea, też działa), doborowe towarzystwo i nie oglądać filmu w kinie, a w domu, z nastawieniem, że nie jest to poważnie kręcony film. Brak w nim co prawda wewnętrznej bogini i świętego Barnaby, ale i tak może być baaardzo wesoło.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...