Sporo przed wyczekiwaną z pewnością przez tysiące fanek Christiana Greya premierą filmu dostałam informację o przedsprzedaży biletów. Samotne spędzanie walentynek jakoś nie przypadłoby mi do gustu, więc się zgadaliśmy i ustaliliśmy, że wtedy na osławione 50 twarzy Greya pójdziemy całą paczką. Następnego dnia zapytałam z koleżanką w kinie o bilety na 14 lutego. Nie było. Przez całą noc wyprzedali wszystkie. A seans był częściej niż jeździ mój autobus - co pół godziny mniej więcej.
Jestem
w stanie zrozumieć, co ludzie w tym widzą, bo sama byłam częścią
różnych szałów, a najbardziej tego zmierzchowego. Wiem, co to
znaczy nie widzieć wad filmu, który się ubóstwia, ale z czasem to
mija, naprawdę. Tylko że po fascynacji zmierzchowymi wampirami
pozostał mi sentyment i oglądając ten film w walentynki miałam
ciągle pobłażający uśmiech, bo coś w tym było, o tyle 50
twarzy Greya jest filmem stworzonym jak wiele innych
ekranizacji - dla pieniędzy, bo książki były bestsellerami. Tylko
że takie Igrzyska śmierci czy Love,
Rosie dają radę, a Grey jest porażająco
nudny, stworzony bez koncepcji. Albo z koncepcją sfilmujmy książkę
krok po kroku, nie dając nic z siebie.
Jak
wiadomo, 50 twarzy Greya to fanfiction Zmierzchu,
w którym zmieniono imiona i pewne fakty, i wydano. Myślałam, że w
filmie będą starali się zatuszować podobieństwo do sagi
Stephanie Meyer, jednak nic z tego - momentami wydawało mi się, że
scenarzyści po prostu ukradli scenariusz do Zmierzchu,
zmienili imiona, a słowo wampir zastępowali milionerem lub sadystą.
O ile jeszcze śledząc losy wampira i szarej myszki jesteśmy w
stanie wczuć się jakoś w akcję - słowo kluczowe: akcja, bo tam
jakaś akcja przynajmniej istniała - to w 50 twarzach
Greya po prostu jest... nudno. Trudno jest zainteresować
się jakąkolwiek sceną niebędącą sceną seksu (tymi scenami też
nie, ale o tym zaraz) - mamy tylko spotkania Greya i Anastasii, i
kolejne spotkania, i kolejne, i znów jakieś spotkanie... Ten film o
niczym innym nie opowiadał, nie miał żadnych innych wątków.
Część
rozchichotanych nastolatków (których częścią byliśmy, jakby nie
patrzeć) poszła tam oczywiście dla scen seksu - bo w końcu 50
twarzy Greya to książka reklamowana jako skandaliczna,
kontrowersyjna... nie wiem, z której strony, ale dobrze. Wszyscy
wyczekiwali momentów niecierpliwie, a tymczasem nie
były one jakieś zaskakujące - ot, jakby wszyscy przeczytali
rozdział o kręceniu takich scen z podręcznika dla przyszłego
reżysera i odegrali je krok po kroku, tak zimno i matematycznie.
Ugh. Filmy nie traktujące o seksie mają więcej klimatu w takich
scenach niż 50 twarzy Greya. I Dakota, i Jamie
wyglądali, jakby woleli być gdzieś indziej i robić coś innego.
A
najseksowniejszą sceną w całym dwugodzinnym filmie jest gryzienie
tosta. Przysięgam.
Muszę
przyznać aktorom, szczególnie Jamiemu Dornanowi, że się starali.
Dostrzegłam, że próbował wczuć się w rolę, próbował dobrze
zagrać Christiana Greya, ale odnosiłam nieodparte wrażenie, że
najpierw zgodził się zagrać w filmie, a dopiero potem przeczytał
scenariusz i nie mając szansy odmówić, zagrał, ale myślami był
daleko od planu filmowego. Między głównymi bohaterami
zabrakło chemii, jakiś uczuć - pomijając fakt, że Grey jest
sadystą teoretycznie bez uczuć - czegoś więcej. Cała gra była
przerażająco sztuczna, a oczami wyobraźni widziałam w ich oczach
wewnętrzny zegarek odliczający sekundy do końca kręcenia.
Żeby
nie tylko krytykować, muszę przyznać, że soundtrack był
najlepszą częścią filmu, absolutnie każdy utwór ładnie
komponował się ze scenami i sprawiał, że nie wiało już tak
bardzo nudą. Od genialnego remiksu Crazy in Love,
przez Haunted Beyonce i Love me like you
do Ellie Goulding, po Earned it The Weeknd
i Salted wounds Sii. Niewiele filmów ma tak wiele
cokolwiek popowych, a przy tym tak dobrych utworów!
Pierwszą rzeczą - pomijając rzucenie się do komputera celem
spisania moich przemyśleń - było utworzenie sobie playlisty z
całym soundtrackiem. Absolutnie całym.
50
twarzy Greya przeczytałam, by wiedzieć, z powodu czego jest ten cały szał - przeczytałam i nie zachwyciłam się, ale nie
cierpiałam mąk, czytając. Podobnie mam z ekranizacją, chociaż
tutaj raczej powodem byli znajomi cierpiący razem ze mną na
nieustającą głupawkę. To oni liczyli zagryzienia warg
(osiemnaście) i chichotali, kiedy po ostatniej scenie pół sali
jęknęło, bo nie wiedzieli, co się dalej wydarzy. My w większości
wiedzieliśmy i śmieliśmy się złowieszczo.
Nie
cierpiałam mąk, jak wspomniałam, ale 50 twarzy Greya było
nudnym, zimnym filmem, który nie ruszył mnie ani trochę. Może
gdyby między głównymi bohaterami było trochę chemii, może gdyby
reżyser i scenarzyści ruszyli głowami i coś zmienili, dodali
trochę akcji... może wtedy nie byłoby tak źle. Film można
obejrzeć i nie umrze się od tego, ale radzę zaopatrzyć się w
dowolny alkohol (u nas rolę pełnili Tymbark i Bubble Tea, też
działa), doborowe towarzystwo i nie oglądać filmu w kinie, a w
domu, z nastawieniem, że nie jest to poważnie kręcony film. Brak w
nim co prawda wewnętrznej bogini i świętego Barnaby, ale i tak
może być baaardzo wesoło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz