Odkąd Supernatural stało
się telenowelą, w której zamiast niekończących się romansów
mamy niekończące się zmartwychwstania i apokalipsę raz na
tydzień, pełna nadziei szukałam serialu, który zaspokoi moja
żądzę oglądania egzorcyzmów i chronienia zwykłych ludzi przed
demonami. Długi czas poszukiwania nie przynosiły efektów, bo
bracia Winchester są trudni do zastąpienia, aż... aż w końcu
zaskoczyło, kiedy pojawił się trzynastoodcinkowy serial o
egzorcyście, demonologu i mistrzu amatorze
okultyzmu - Constantinie, będący ekranizacją komiksu DC
Comics Hellblazer.
John
Constantine, jak już wspominałam, jest egzorcystą i demonologiem.
Serial ma budowę jeden odcinek - jedna sprawa związana z demonami
czy czarną magią. Przez to nie mogę do końca wyjaśnić, o co
chodzi w fabule; obserwujemy Constantine'a, który walczy z wszelakim
złem na Ziemi: demonami, potworami, bywa że i ludźmi. To zło
jednak - co jest jednym z wątków przewijających się w większości
odcinków - rośnie w siłę, co oznacza wzmożone niebezpieczeństwo
dla ludzi, którzy całkowicie nie zdają sobie sprawy, że takie
rzeczy w ogóle istnieją. Dlatego też główny bohater, którego
los jest już przesądzony od dawna - trafi do piekła - podróżuje
po kraju, by zgładzić wszystkie zagrożenia związane z piekłem i
czarną magią.
W
gruncie rzeczy, najważniejsze w Constantinie są postacie: bez nich
zwyczajowa walka dobra ze złem nie byłaby tak ekscytująca.
Irytowało mnie niedokończenie wątku z pierwszego odcinka - co się
stało z tamtą dziewczyną po tym wszystkim, w kolejnych dwunastu
odcinkach nie było słowa. Mogłoby być z nią ciekawie, ale i bez
niej jest ekscytująco. Przede wszystkim Constantine. Trochę
przypomina Deana Winchestera, na którym również ciążyła bardzo
podobna klątwa. Nie miałam porównania z filmem pełnometrażowym
czy komiksami, jednak Matt Ryan w głównej roli bardzo przypadł mi
do gustu. Grał bardzo przekonująco, ma brytyjski akcent, mówi w
językach, których nie rozpoznaję, ale brzmi to jednocześnie
złowieszczo i fascynująco, ma prochowiec i prawie-nieśmiertelnego
przyjaciela. Ja nie wiem, czego więcej od niego chcieć.
Tym
prawie-nieśmiertelnym przyjacielem jest Chas - milczący, stojący
na uboczu, pomagający Constantine'owi w każdej sprawie. To, że
zmartwychwstaje, jest bardzo logicznie wytłumaczone i wiemy
przynajmniej, że nie będzie robił tego w nieskończoność. Inną
towarzyszką jest Zed - miewa ona wizje przyszłości, które bardzo
pomagają w rozwiązywaniu demonicznych spraw. Zed wydaje mi się
jedną z najlepiej napisanych postaci kobiecych w serialach - nie
wiem, czego to zasługa, ale podczas oglądania odniosłam takie
wrażenie. Cały czas jest... genialna, po prostu.
I
Manny! Constantine posiada również własnego anioła, którego
nazywa właśnie Manny. Oprócz wyżej wymienionych, serial
przedstawia wielu przyjaciół i wrogów głównego bohatera.
Najciekawszym i najniebezpieczniejszym wydał mi się Papa Midnight,
który... możliwe, że piszę to w momencie, kiedy logiczne myślenie
mam wyłączone, ale kojarzył mi się on z Nowym Orleanem. Voodoo,
hoodoo i czarna magia, jazz - od razu z tym mi się skojarzył.
Chociaż jako wróg potraktowany został troszkę po macoszemu, bo
Constantine niewiele z nim walczy - dużo ciekawiej ukazane są
egzorcyzmy i rytuały.
Constantine trafił bezapelacyjnie na listę moich ulubionych seriali. Świetne postacie, nienużąca fabuła pełna tego, co uwielbiam: demonów, różnych religii, zaklęć i rytuałów, naturalne dialogi, które mogę cytować i niezwykle przemawiający do mnie klimat - to wszystko zawiera w sobie te marne trzynaście odcinków. Nie powiedziałabym, że jest lepszy od Supernatural (no, od pierwszych pięciu sezonów, dalej nie oglądałam), jest raczej na równym poziomie. Kończąc sezon, po ostatnich sekundach trzynastego odcinka, przez chwilę byłam przekonana, że scenarzyści musieli brać lekcje od Moffata - inaczej nie da się opisać tego, że wszystko zakończyło się pięknie, a potem dodano jedno zdanie, na samiutkim już końcu, które okazało się być całkowicie szokujące - a co z drugim sezonem, nie wiadomo. Zostawić tak widzów bez słowa wyjaśnienia powinno być karalne.
Polecam Constantine'a osobom, którym znudził się Supernatural, albo które wciąż go lubią, a także wszystkim, których ciągnie do takiej tematyki. Nie radziłabym oczekiwać fajerwerków, czegoś niesamowitego i mocnego - ta rola zarezerwowana jest dla Breaking Bad na przykład - ale serial ogląda się bardzo przyjemnie. I akcent Matta Ryana też jest bardzo miły dla ucha. Ja pokochałam Constantine'a, Zed, Chasa i Manny'ego - może i wy też pokochacie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz