sobota, 13 czerwca 2015

Nomen omen, Marta Kisiel


To nie będzie recenzja. To będzie wyznanie miłosne do Marty Kisiel i jej cudownej, absolutnie przewspaniałej książki Nomen omen, przy której prawie umarłam ze śmiechu i z podziwu, że można książki pisać tak

Nomen omen kocham za Salkę Przygodę uwikłaną w, nomen omen, przygody niezbyt miłe, ale za to jakie ciekawe! A ją kocham za to, że pracuje w księgarence i ratuje przed mordem twórczością Kajsiewicza, za nierozgarnięty styl bycia, za zorientowanie się o liczbie innych niż ona mieszkańców domu przy Lipowej 5 po pięciu tygodniach, za czułe słówka z Roy Keanem, za nieobycie z terminami graczy, za seksapil znany jedynie z powieści, za tak zwariowaną rodzinę i wciąż nierozbuchany erotyzm, o którym pani Przygoda mówi absolutnie każdemu i czeka, aż jej córka w końcu zacznie kusić.

Za Bartka, romantycznego filologa w teamie Słowackiego (mój człowiek!) cytującego Mickiewicza, bo przecież wieszcz narodu będzie wiedział, jak ukatrupić... trupa; za to, że drży przed profesorem-niszczycielem wszystkich książek, za ratowanie dam wpadających do Odry i za to, że jest ciepłymi kluchami, ale za to z ideami! I za Roya Keane'a, dobrze wychowaną, grzeczną - zazwyczaj - papugę, która zawsze podzieli się wafelkiem i odpowiednio zdopinguje, wrzeszcząc: killnij gada!

Za Niedasia, stereotypowego studenta z maślanymi oczami, praktykującego niechcemisizm, przypadkiem kserokopię swojego przodka, przypadkiem zamkniętego w areszcie i wcale nie przypadkiem zjadającego ostatnią pomarańczę, ciągle mówiącego w obcym języku przepełnionym terminologią graczy, którą rozumiem w trzech czwartych i grającego z panią Jagą, pierwszą kserokopią, w gry. Takie z zabijaniem. Za miniaturkę zwaną Basia, z mocnym kopem glanem i ostrymi pazurkami, które niejedną twarz przeorały, jeżdżącą fioletową mydelniczką i będącą metrem pięćdziesiąt. W glanach.

Za styl pisania. Za te dialogi, które bawią przy nawet setnym czytaniu, za cytowanie Mickiewicza w kontekście zabijania upiorów, za z figury Rubens, z fryzury Tycjan, z gęby zaś wypisz, wymaluj, Picasso, za mnóstwo wstawek po łacinie, które w większości rozumiałam, a nawet bardziej: rozumiałam samą panię Matyldę, bo taka właśnie uczy mnie łaciny i przysięgam, za parę lat będzie mogła straszyć prokuratorów-byłych uczniów. I za całokształt po prostu.

Za przeciwwagę tego wszechobecnego humoru - historię z czasów II wojny światowej, gdy Wrocław był Breslau, a siostry Bolesne były młodymi dziewczynami, które dokonały złego wyboru. Za to cudowne splecenie obu wątków w jedną, przemyślaną historię, ze śmiechem i śmiercią, i z zemstą, a nawet dwiema.

Za to, że ze śmiechu prawie zeszłam z tego świata, co jest wynikiem bardzo starannego, przemyślanego planu Marty Kisiel dotyczącego mordu na jej czytelnikach. Albo ja po prostu mam takie wrażenie, bo jak na razie żyję, a po zakończeniu Nomen omen też żyłam, ale już na krawędzi śmierci. Za to, że Nomen omen pochłonąć można w jeden dzień: pożreć się z rodzicielką o kolejność czytania, zabrać książkę do autobusu, odebrać telefon od wkurzonej do granic możliwości, łaknącej Salomei wyżej wymienionej rodzicielki, pokłócić się ponownie, aż w końcu skończyć, a tym samym zapisać datę drugiego wydania Dożywocia Marty Kisiel w kalendarzu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...