To nie będzie recenzja. To będzie wyznanie miłosne do Marty Kisiel i jej cudownej, absolutnie przewspaniałej książki Nomen omen, przy której prawie umarłam ze śmiechu i z podziwu, że można książki pisać tak.
Nomen
omen kocham za Salkę Przygodę uwikłaną w, nomen omen,
przygody niezbyt miłe, ale za to jakie ciekawe! A ją kocham za to,
że pracuje w księgarence i ratuje przed mordem twórczością
Kajsiewicza, za nierozgarnięty styl bycia, za zorientowanie się o
liczbie innych niż ona mieszkańców domu przy Lipowej 5 po pięciu
tygodniach, za czułe słówka z Roy Keanem, za nieobycie z terminami
graczy, za seksapil znany jedynie z powieści, za tak zwariowaną
rodzinę i wciąż nierozbuchany erotyzm, o którym pani Przygoda
mówi absolutnie każdemu i czeka, aż jej córka w końcu zacznie
kusić.
Za
Bartka, romantycznego filologa w teamie Słowackiego (mój człowiek!)
cytującego Mickiewicza, bo przecież wieszcz narodu będzie
wiedział, jak ukatrupić... trupa; za to, że drży przed
profesorem-niszczycielem wszystkich książek, za ratowanie dam
wpadających do Odry i za to, że jest ciepłymi kluchami, ale za to
z ideami! I za Roya Keane'a, dobrze wychowaną, grzeczną - zazwyczaj
- papugę, która zawsze podzieli się wafelkiem i odpowiednio
zdopinguje, wrzeszcząc: killnij gada!
Za
Niedasia, stereotypowego studenta z maślanymi oczami, praktykującego
niechcemisizm, przypadkiem kserokopię swojego przodka, przypadkiem
zamkniętego w areszcie i wcale nie przypadkiem zjadającego ostatnią
pomarańczę, ciągle mówiącego w obcym języku przepełnionym
terminologią graczy, którą rozumiem w trzech czwartych i grającego
z panią Jagą, pierwszą kserokopią, w gry. Takie z zabijaniem. Za
miniaturkę zwaną Basia, z mocnym kopem glanem i ostrymi pazurkami,
które niejedną twarz przeorały, jeżdżącą fioletową
mydelniczką i będącą metrem pięćdziesiąt. W glanach.
Za
styl pisania. Za te dialogi, które bawią przy nawet setnym
czytaniu, za cytowanie Mickiewicza w kontekście zabijania upiorów,
za z figury Rubens, z
fryzury Tycjan, z gęby zaś wypisz, wymaluj, Picasso, za
mnóstwo wstawek po łacinie, które w większości rozumiałam, a
nawet bardziej: rozumiałam samą panię Matyldę, bo taka właśnie
uczy mnie łaciny i przysięgam, za parę lat będzie mogła straszyć
prokuratorów-byłych uczniów. I za całokształt po prostu.
Za
przeciwwagę tego wszechobecnego humoru - historię z czasów II
wojny światowej, gdy Wrocław był Breslau, a siostry Bolesne były
młodymi dziewczynami, które dokonały złego wyboru. Za to cudowne
splecenie obu wątków w jedną, przemyślaną historię, ze śmiechem
i śmiercią, i z zemstą, a nawet dwiema.
Za to,
że ze śmiechu prawie zeszłam z tego świata, co jest wynikiem
bardzo starannego, przemyślanego planu Marty Kisiel dotyczącego
mordu na jej czytelnikach. Albo ja po prostu mam takie wrażenie, bo
jak na razie żyję, a po zakończeniu Nomen omen też
żyłam, ale już na krawędzi śmierci. Za to, że Nomen
omen pochłonąć można w jeden dzień: pożreć się z
rodzicielką o kolejność czytania, zabrać książkę do autobusu,
odebrać telefon od wkurzonej do granic możliwości, łaknącej
Salomei wyżej wymienionej rodzicielki, pokłócić się ponownie, aż
w końcu skończyć, a tym samym zapisać datę drugiego
wydania Dożywocia Marty Kisiel w kalendarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz