Nigdy
nie przepadałam za opowieściami o zwyczajnym, ale w pewien sposób
idealnym życiu nastolatków. Filmy i powieści obyczajowe rzadko do
mnie trafiały. Nie lubię oglądać idealnej młodzieży, której
problemy i tak się rozwiążą, a oni będą żyć długo i
szczęśliwie. A potem obejrzałam film Charlie, znany też
pod tytułem The perks of being wallflower.
Pierwszy
dzień w liceum dla Charliego (Logan Lerman) jest drogą przez mękę.
Ani siostra, ani dawni znajomi nie zamierzają ułatwić mu tego
dnia, więc chłopak spędza przerwy samotnie, a na lekcjach
pozostaje bierny. Do czasu aż poznaje Patricka (Ezra Miller) i Sam
(Emma Watson), którzy pokazują mu, czym jest przyjaźń i pierwsza
miłość...
Problemy
nastolatków w amerykańskich filmach zawsze były dla mnie nieco
odległe. Matka, która przyłapała córkę w łóżku ze swoim
facetem, narkotyki i uzależnienie od nich, dzikie imprezy, w czasie
których setki osób niszczą dom, a auto trafia do basenu... To nie
jest mój świat. A Charlie... Charlie opowiada o czymś
zupełnie innym. O przyjaźni, o przystosowywaniu się do nowych
warunków, o potrzebie zrozumienia i problemach bardzo, wydawałoby
się, trywialnych, jak pierwsza miłość czy kłótnie między
przyjaciółmi. Każdy z nas przeżył takie epizody, albo je dopiero
przeżyje.
Możliwe,
że zbyt biorę ten film do siebie. Idąc do liceum podobnie jak
Charlie panicznie bałam się być na marginesie, siedzieć samemu na
korytarzach i nie udzielać się, a tymczasem – ponownie jak on –
poznałam takich swoich Sam i Patricka. Mam o tyle dobrze, że
jesteśmy w jednej klasie. Charlie natomiast musi radzić sobie z
wyjazdem swoich przyjaciół na studia. To właśnie wystawia ich
przyjaźń na próbę, ale Sam i Patrick nie mają zaburzeń jak
Charlie, a u niego taka próba może zakończyć się tragicznie.
Z
pewnością nie jestem odpowiednią osobą do oceniania aktorów, ale
nie potrafię nie wspomnieć o trójce protagonistów, którzy na
zmianę kradli sobie moją uwagę. Logan Lerman i Emma
Watson – czyli Percy Jackson i Hermiona Granger – to dobrzy
aktorzy i można być pewnym, że nie zniszczą swoich ról.
Całkowicie nowym odkryciem okazał się dla mnie Ezra Miller, o
sympatycznej aparycji, który dostawszy niezwykle trudną rolę (bo
nie ukrywajmy, zagrać homoseksualistę nie jest łatwo), nie tylko
odegrał ją fenomenalnie, ale skradał też każdą scenę, w której
się pojawiał.
The
perks of being wallflower (zdecydowanie preferuję oryginalny
tytuł) to prosta historia prostych młodych ludzi. Nie ma nic
skomplikowanego w rozstaniach, miłostkach i problemach rodzinnych,
prawda? Tymczasem między jednym a drugim zdaniem, między jedną a
drugą składanką muzyczną, kryje się coś więcej. Miałam
skojarzenie z Gwiazd naszych wina, bo to również film (i
książka) o nastolatkach i w dodatku prosta historia (pomijając
wątek raka, dla mnie był on nietypowy, bo nigdy o tej chorobie nie
czytałam). On się zakochuje w niej, ona w nim, jakiej głębi tutaj
szukać? Jak widać – ogromnej.
Takie
proste historie, ale dobrze napisane i nakręcone, działają lepiej
niż wszystkie pseudofilozoficzne filmy razem wzięte. Obejrzałam
ponad półtoragodzinny film o chłopaku, który znajduje przyjaciół,
a potem się z nimi żegna, ale w międzyczasie płakałam, śmiałam
się i nie byłam w stanie oderwać wzroku od ekranu. Było w tym
właśnie coś więcej. The perks od being wallflower to film,
który można obejrzeć przypadkiem, a potem nagle przeżyć
katharsis. Nie sposób o nim zapomnieć. Pojawia się tam też
świąteczna atmosfera, więc czemu by nie obejrzeć go w te Święta?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz