poniedziałek, 29 grudnia 2014

Epickość i majestatyczność - o Hobbicie: Bitwie Pięciu Armii


Bitwa Pięciu Armii w Hobbicie Tolkiena nie trwała długo. Najważniejsza była wędrówka Bilbo Bagginsa i krasnoludów, ich niebezpieczne przygody i to, co działo się zanim zdobyli Erebor. Tymczasem Peter Jackson zrobił z bitwy najważniejszą część Hobbita. I najmniej majestatyczną i epicką - bo całą majestatyczność i epickość ukradli Thorin i Thranduil.


Wiecie, czego mi brakowało? Widoków. W pierwszych dwóch częściach, a w pierwszej najwięcej, ciągle przelatywały przed oczami piękne widoki - na przykład Rivendell. Ach, jak cudnie to wyglądało! A w Bitwie Pięciu Armii całe Śródziemie straciło kolory na rzecz czerni, bieli i szarości, i odrobiny czerwieni - bo lała się krew. Nie było niczego, co zapierałoby dech w piersiach, chociaż efektów wygenerowanych komputerowo nie brakowało - ale były one związane z bitwą, która nie zachwycała ani przebiegiem, ani sekwencjami walki. Była nudna. Tu się biją, tam się biją... i? Było parę dobrych scen podczas tej bitwy: wejście krasnoludów, Bilbo w samym środku walki nie wiedzący, co robić, Thranduil (majestatycznie) spadający ze swojego łosia... Najnudniejsze za to były poczynania Barda, którego umiarkowanie lubię, ale bądźmy szczerzy - ludzie to najmniej ciekawy gatunek w Śródziemiu.







Wspominałam o majestatyczności i epickości - jest mnóstwo przykładów (którymi nie jest bitwa sama w sobie) potwierdzających obecność i tego, i tego. Przede wszystkim jednak aktorzy, z Richardem Armitagem i Lee Pacem na czele. Armitage świetnie sobie poradził z rolą Thorina. Wystarczyło na niego spojrzeć nie znając aktora, postaci, filmów czy książki, by wiedzieć, że jest władcą. Emanował potęgą. A jednocześnie świetnie ukazał powolne zapadanie w smoczą chorobę, to szaleństwo krasnoluda. Lee Pace (i jego brwi, które mają chyba osobną karierę) jako Thranduil od początku mnie zachwycał. Był taki zimny i próżny, a przy tym bardzo królewski. Jednak w Bitwie Pięciu Armii przeszedł samego siebie. Jednym poruszeniem brwi potrafi wyrazić ogromną pogardę. Ale kiedy Thranduil patrzy na straty w swoich wojskach, ten jeden jedyny raz elf ma emocje - i to jest ogromnie poruszające.

Tytułowego, uroczego hobbita niewiele we filmie, ale kiedy już Martin Freeman z sympatyczną hobbicką buźką pojawia się na ekranie, zagarnia całą uwagę. Bardzo lubię Freemana i jego grę aktorską, ale Bilbo gra wyjątkowo - charakterystycznie, tak, jak nikt inny by nie zagrał. Po prostu uwielbiam patrzeć na jego mimikę! Świetnie też przedstawił wahanie Bilbo między zdradą przyjaciela a powstrzymaniem wojny. Perfekcja!


Peter Jackson doskonale wiedział, co zrobił dodając Legolasa, Tauriel i parę wątków spoza książki. Sprawił, że sympatycy Thorina, Kilego czy Filego zaczynali mieć nadzieję - nadzieję na to, że te postacie jednak nie umrą, że jednak ich los się zmieni i będą sobie mogli  żyć długo i szczęśliwie. Sceny były tak zmontowane, by ta nadzieja rosła. Zbliżenie na twarz Tauriel podczas walki Kilego z orkiem wywołało u mnie natłok myśli Ona go uratuje!, ale nie - Jackson nie zmienił zakończenia. Te przebłyski nadziei sprawiały też, że nie odrywałam wzroku od ekranu, a trybiki w mojej głowie pracowały, próbując dociec, co się stanie.

Nie brak też humoru, chociaż nie jest specjalnie wyrafinowany. Ot, żarcik tu, żarcik tam, zabawne zejście z kry, zabawne w swojej patetyczności gadanie o miłości... Nic nadzwyczajnego, ale i nie irytującego. W kinie podczas przebijania głowy orka prawie na pół dwójka około ośmioletnich dzieciaków zaczęła się śmiać - jak widać, dla każdego coś zabawnego.

Jak w każdym filmie osadzonym w Śródziemiu, bohaterom towarzyszy fenomenalna ścieżka dźwiękowa. Pomijając motywy muzyczne, które są utrzymane w konwencji tych z Władcy pierścieni, w Hobbicie były dobrane świetne utwory puszczane podczas napisów końcowych. I see fire Eda Sheerana wciąż od czasu do czasu słucham i wtedy przypomina mi się Bilbo i kompania krasnoludów, ale The Last Goodbye śpiewane przez Billy'ego Boyda, który grał Pippina, całkowicie mnie rozkleiło. Piękna, wolna piosenka, pasująca do Hobbita. I potęgująca emocje związane z tym, że ta przygoda się już skończyła i trzeba powiedzieć to ostatnie do widzenia.


Nie będę kłamała, że Bitwa Pięciu Armii jest dobrym filmem, bo tak nie jest. Za dużo tutaj walk, za dużo zmian w fabule, za dużo dennych dialogów o miłości z ust postaci, które nigdy by takich rzeczy nie powiedziały. Jednocześnie film ten daje ogromną radochę z oglądania, z kibicowania Bilbo, z obserwowania elfów, z wkurzania się na Thorina - nawet jeśli bitwa ciągnęła się w nieskończoność, a niektóre sekwencje były jedynie zapychaczami czasu, nawet jeśli momentami miało się wrażenie, że Peter Jackson przesadził z dodawaniem niepotrzebnych wypowiedzi. Bitwę Pięciu Armii oglądałam z nieustannych uśmiechem (i uśmiechem przez łzy, bo sceny podczas końca bitwy... a szczególnie reakcja Bilbo, były, co tu dużo pisać, wzruszające) i wyszłam z kina szczęśliwa. Czułam się trochę jak Bilbo - tyle uczuć, tyle emocji, które przeżyłam obserwując jego wędrówkę po prostu się skończyły i musiałam wrócić do szarej rzeczywistości. Ale pan Baggins nie zapomniał o swojej wyprawie, a ja nie zapomnę o Hobbicie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...