wtorek, 11 listopada 2014

Powiedzieć „stop”


Odpowiedzcie mi na pewne pytanie, tylko proszę o szczerość. Wyobraźmy sobie, że dostaliście kurę. Ładna, brązowo-biała, miło gdaka, ale jest taka sama jak tysiąc innych. Kura jak kura. Nagle okazuje się, że Wasza kurka znosi jaja. I to nie byle jakie jaja, tylko złote! Powiedzcie mi więc: wyrzucilibyście kurę znoszącą złote jaja?

Mało jest ludzi, którzy by wyrzucili. Nie czarujmy się: w Polsce z zarobkami najlepiej nie jest, a już być pisarzem u nas to być bezrobotnym. Niby nie tylko u nas, sam Stephen King przecież wydawał książki i jednocześnie wykładał gdzieś na uniwersytecie – z samego pisarstwa się nie wyżyje (chociaż po tych setkach wydanych książek panie King, to pan dałby radę). W Ameryce i Wielkiej Brytanii jest lepiej; co i rusz mamy bestsellery, a lista najlepszych powieści w New York Timesie wydaje się składać jedynie z pierwszych miejsc.

A jednak coś, być może chęć większych pieniędzy, kusi.

Selekcja autorstwa Kiery Cass, trylogia... pardon, seria dystopijna, młodzieżowa, romansowa – miła i kochana, z pięknymi, przyciągającymi wzrok okładkami. Na świecie bestseller, etc etc. Nie najlepsza według mnie, ale odpręża i relaksuje idealnie, więc nie narzekam. Miała być trylogią. Miało być pięknie. Dla mnie w trzech powieściach ta historia iście z marzeń o rycerzu małej dziewczynki, której puszczono nieopatrznie Igrzyska śmierci, byłaby dobrze skomponowana. Ładnie by się zamknęła – Eliminacje, romanse i zdrady, a na końcu... sami wiecie, nie będę zdradzała. Tymczasem radośnie oczekujemy na The Heir (premiera 2015 rok) i na małych bliźniaków...

Cassandrę Clare znacie. Film był, serial ma być. A książek od groma i ciut ciut. Pewnie wiecie również – albo i nie, nie będę zła – że Dary Anioła miały być trylogią. Jestem fanką tej serii od dawien dawna: pisałam na forum prawie od początku istnienia (ta, co rysowała i fangirlowała Magnusowi, to ja, witam), czytałam książki niedługo po polskiej premierze, wiem więc z pierwszej ręki. Historia jak poprzednia: w trzech tomach Cassie ujęła wszystko, co ważne, prawie wyczerpała temat i dobrze zakończyła fabułę. I postanowiła pisać dalej.

Kiedy pisze się powieść, stworzy się świat i bohaterów, jest się jak matka, która będzie broniła swoich dzieci. I która z ciężkim sercem puści swoje pociechy do sąsiedniego miasta na studia. Cassie swoich pociech nie puściła w niebyt, tylko dalej wesoło pisze. Rozumiem ją – świat ciekawy, mający wszystko, co jest potrzebne do stworzenia wielotomowego cyklu... Tylko sama fabuła średnio się nadająca do przedłużenia. Dalsze tomy traciły w moich oczach; miały to, co poprzednie: humor, Jace'a i Magnusa, nawet intrygujące wydarzenia... A jednak trochę polotu brakowało.

Diabelskie maszyny to inna trylogia (w końcu mogę użyć tej nazwy!) w tym samym uniwersum. Dobra. Zakończona. Ta, którą stawiam ponad Dary Anioła, którą czytam co jakiś czas i wciąż, i wciąż przeżywam od nowa. Da się, Cassie? Da się. Oby kolejne jej serie (a będą dwie) były bardziej w kierunku Diabelskich maszyn niż Darów Anioła 4-6. Proszę.

Nie wiem, ile tomów ma Świat Dysku, ale wiem, że jest ich tyle, że nie chce mi się ich zliczyć. A to oznacza bardzo dużo. Pratchett wciąż tworzy, jak gdyby miał nieskończoność pomysłów. Moje spotkanie z jego twórczością wciąż przede mną, ale czytałam i słuchałam wielu pochwał na temat jego powieści. On tworzy dużo i nieustannie, a przy tym nikt nie narzeka, że robi to, by być ciągle na fali i zbierać kasę. Pratchett nigdy nie określił, ile tomów będzie miał Świat Dysku, więc może pisać, ile tylko dusza zapragnie, i przestać pisać, kiedy tylko mu się będzie chciało. Nie ogranicza się, a przez to wciąż jest uwielbiany. Bo jest, prawda?

Weźmy takiego wujka Ricka. Riordan pisze dużo - najpierw Percy Jackson, potem Kroniki rodu Kane, następnie Olimpijscy Herosi, a niedługo Magnus Chase i bogowie Asgardu. Będzie tego wcale niemało, a fanów ma mnóstwo. Rick zrobił sprytny myk i - tak jak Cassie - ogranicza ilość książek w serii, ale... nie ogranicza ilości tychże serii. Czytałam plotki o serii łączącej Kane'ów i Olimpijskich Herosów, na przykład. Riordan jest przykładem autora, który wie, kiedy zakończyć przygodę swoich bohaterów. I kiedy ją wskrzesić też.

Jest sporo serii, które się ciągną, bo nie mają ograniczenia. Flanagan niby zakończył Zwiadowców, ale by dalej pisać, zaczął Drużynę (która jest fajna i ją polecam, trzyma poziom i ma wikingów, czego chcieć więcej?). Albo Pretty Little Liars - chociaż czytałam zaledwie dwa czy trzy tomy, seria wydaje mi się na siłę ciągnięta dalej i dalej, nakręcana sukcesem serialu.

Jedni kończą, inni nie. Niektórzy pisarze nie potrafią powiedzieć stop, kiedy fani rozpływają się w zachwytach, chcąc więcej i więcej, przez co kontynuacje nie trzymają poziomu. A niektórzy ładnie wszystko kończą. Rowling i jej siedmioksiąg o Potterze jest tego przykładem - o Harrym już więcej nie poczytamy, nawet jeśli wiele osób interesuje się jego dalszymi losami. Albo Igrzyska śmierci, które odniosły niemały sukces - Collins nic więcej w temacie nie napisze, bo to już zamknięta historia. A i tak ma mnóstwo fanów i jest wychwalana pod niebiosa.

Kiedy więc należałoby powiedzieć tytułowe „stop”? Wydaje mi się, że odpowiedzią pisarzy byłoby (ale taką szczerą odpowiedzią): kiedy nie będzie to dawało pieniędzy, a ludzie stracą zainteresowanie. A moją jest: kiedy pisanie, wpływanie na swój świat, kreowanie bohaterów i kierowanie nimi przestanie być takie fajne. Kiedy braknie pomysłów, a klawiatura nie będzie dymiła pod naporem szybkich pisarskich palców. Kiedy pisarz się wypali.

Wypalenie będzie widać. Brak frajdy z pisania też się zauważy. Drodzy pisarze, byśmy my pokochali wasze książki, wy też musicie je kochać.

Rzekłam.




PS Świat Dysku ma 40 (słownie: czterdzieści) części. Sprawdziłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...