Jako
uczennica pierwszej klasy liceum, po tylu latach edukacji, zauważyłam
już dawno temu reakcję alergiczną na cokolwiek, co miałoby metkę
lektury. Jakakolwiek by to nie była książka, nazwana
lekturą natychmiast traci urok i jest unikana przez rzesze uczniów,
którzy później szukają w Internecie streszczeń i opracowań. Co
więcej, mając siostrę w drugiej klasie podstawówki, widzę
również reakcję na lektury tych dziewięcioletnich dzieciaków –
one się ich nie boją, ba!, podchodzą z ciekawością do takich książek. Jeszcze. Z wiekiem, jak zauważyłam, społeczność
uczniowska wykształca sobie odruch warunkowy. :)
Nie
jestem święta. Czytam jako jedna z nielicznych lektury, ale nawet
ja mam pewne granice. Po pięćdziesięciu stronach Krzyżaków
padłam i nie powstałam. Pieśń o Rolandzie była dla mnie
jedną wielką pomyłką. A jestem na profilu humanistycznym.
Lektury
dobrane są źle, szczególnie pod względem wieku. Sądzę, że za
kilka lat Krzyżacy naprawdę mi się spodobają, bo historię lubię,
ale w pierwszej czy drugiej klasie gimnazjum to była prawdziwa
męczarnia, której nie zapomnę. To zraziło do innych lektur masę
uczniów. Czy naprawdę trudno zaciekawić książką? Kłamczucha
Musierowicz była ciekawa, Krew elfów Sapkowskiego (że też nie
moja klasa to przerabiała, eh!) – genialna... Tylko że od kiedy
jest lekturą, a przeczytanie książki staje się być obowiązkiem,
nie jest tak kolorowo.
Naszło
mnie na tego typu rozmyślania, bo niedawno w mojej bibliotece był
kiermasz taniej książki. Cała półka książek po złotówce, dwa
złote i pięć złoty. Nowiutkie i stare, idealne i zniszczone –
do wyboru, do koloru. Obkupiłam się nie tylko w nowości, ale i
lektury. Folwark zwierzęcy George'a Orwella. Przeczytałam.
To świetna opowiastka. Króciutka i naprawdę szokująca. Straszna w
swej prostocie. Przerabiać tę książkę powinnam za dwa lata. No,
rok z kawałkiem – w trzeciej klasie. Tymczasem ja, przeczytawszy
ją wcześniej, uniknęłam odruchu warunkowego uczniów. Bycie
lekturą nie jest złe, to nie uśmierca książki. To jedynie
zniechęca do czytania ludzi, i przez to omijają ich naprawdę
świetne powieści.
To
zabawne, że reakcja alergiczna na wszelkiego rodzaju lektury –
nawet Wiedźmina, a tam są cycki, potwory i mordobicie, raj dla
gimnazjalistów – jest tak jakby obowiązkowa. Jęk podczas
zapowiadania kolejnej lektury przypomina owczy pęd. Lektura = źle.
Automatycznie.
Czy
jeśli tak... hm, znaną i chyba lubianą Pieśń Lodu i Ognia
Martina zrobić lekturą, zostałaby znienawidzona? Albo Harry'ego
Pottera? (Chociaż Harry to wyjątek potwierdzający regułę, w podstawówce nie słyszałam na niego narzekań.) Albo coś Tolkiena?
Czy to kwestia doboru książek, czy samej etykietki lektury?
I dlaczego, do diabła, to jest już masowy odruch warunkowy?
Zdjęcie (edytowane przeze mnie): flickr.com