Ostatnio oglądałam więcej
filmów niż seriali, co zdarza się stosunkowo rzadko. Sporo z nich
w kinie, ale o Incepcji nie muszę mówić (bo wszyscy wiemy, że
dobry film), a o Interstellar nie potrafię (nadal staram się
przemyśleć ten film). Mam natomiast trzy zupełnie różne filmy,
które zdecydowałam się Wam dzisiaj przedstawić. Komedię pełną
akcji, film wojenny i najgorszą adaptację tego roku... a nawet tej
dekady.
Hitman's Bodyguard
Komedia to jeden z ostatnich
gatunków filmów, które decyduję się obejrzeć. Polskie komedie
(zazwyczaj romantyczne) przemilczmy, a amerykańskie pełne są
specyficznego humoru, który rzadko sprawia, że się śmieję.
Raczej jestem zażenowana. Na szczęście Hitman's Boduguard
to film pełen niewymuszonego humoru i komicznych scen. Duet Ryan
Reynolds & Samuel L. Jackson świetnie gra, a relacja odgrywanych
przez nich postaci sama w sobie jest prześmieszna. Całość
opowiada o tym, jak płatny zabójca i były ochroniarz muszą
współpracować, bo ścigają ich wszyscy, włącznie z Interpolem.
Ale komu ufać — nie wiadomo. Dobrze się bawiłam, a i nawet
śmiałam, a to już coś!
Dunkierka
Kiedy dowiedziałam się, że
film został nakręcony bez żadnych efektów specjalnych —
zdziwiłam się. Bo w Dunkierce wybuchy, ogień, walące się
konstrukcje, tonące statki to całość filmu. Ale pierwszą rzeczą,
którą się zachwyciłam, już po kilku sekundach pierwszego ujęcia,
była kolorystyka. Bardzo przyjemna, nasycona, utrzymana w ciepłych
barwach, zupełnie jak z innego świata. Większość kadrów to
takie piękne i przerażające obrazki. Dunkierka jednak nie jest dla
każdego.
To świetny, ale trochę
dziwny film. Jeden z najlepszych tego roku. I bardzo specyficzny: w
zasadzie nie ma fabuły, jakby odgrywany był bez scenariusza. To
rozciągnięte w czasie ukazanie wojny takiej, jaką była: mamy
przytłaczającą ciszę i głośne bomby, mamy niecierpliwe
oczekiwanie na ratunek, który nie nadchodzi. Czułam to
zniecierpliwienie podczas oglądania. Czułam oczekiwanie —
zupełnie tak, jak wszyscy żołnierze czekający na ratunek na
wybrzeżu.
Death Note
To jedna wielka porażka. Od
razu zaznaczam, że nie mam absolutnie nic do amerykanizacji tej
produkcji czy zatrudniania aktorów o różnych kolorach skóry
(wybór L był zaskoczeniem, ale koniec końców chyba właśnie on
był najmocniejszym punktem filmu). Nie przeszkadza to jednak oceniać
Death Note'a jako filmu kompletnie zepsutego. Zmarnowany potencjał.
Jak w przypadku Pięćdziesiętu twarzy Greya, i tym razem pozwolę
sobie wypunktować moje żale:
- Popularny filmik z porównaniem spotkania Lighta z Ryuukiem, bogiem śmierci, w wersji z anime oraz z filmu, to festiwal żenady. Gdzie Light z kompleksem boga, który był przerażony, ale się otrząsnął? To ten piszczący chłopaczek zabija z zimną krwią, bez mrugnięcia wpisując nazwiska?
- Postać Mii, czyli Misy Amane... ciekawie zmieniona. Dodano jej trochę charakteru, odjęto zapatrzenie w Lighta i to nieszczęśliwe zadurzenie w nim, przez co w końcu była to pierwsza zmiana, która nie wyglądała źle, a nawet ciekawie popychała fabułę do przodu. To, że jej postaci nie trawię i że okazała się idiotką, nie zmienia faktu, że była to jedna z nielicznych inwencji scenarzysty mająca ręce i nogi.
- Light nie jest inteligentym uczniem z kompleksem boga i poczuciem sprawiedliwości. Light jest emo nerdem, outsiderem, niezrozumianym dzieciakiem. I on właśnie dostaje moc rządzenia czyimś życiem.
- „Hm, raz się na mnie spojrzała. A co tam, pokażę jej mój śmiercionośny zeszyt, zabiję kogoś, a potem zobaczymy, czy nie wyda mnie policji. Albo zabije. Albo ucieknie z krzykiem, a mnie wsadzą do szpitala psychiatrycznego.”
- Ryuuk to nawet dobre CGI. Tylko trochę go za mało. I brakło mi „shinigami jedzą tylko jabłka”. Kultowy tekst.
- L. W sumie w ogólnym rozrachunku chyba najlepiej odegrana obok Mii postać, zachowane jego cechy charakteru i okoliczności, w jakich go poznajemy, ale... to właśnie on powinien być punktem zapalnym całego najważniejszego w tej historii pojedynku dwóch charakterów. Bo oryginalny Death Note o tym właśnie opowiada, to nie jest akcja i pościgi, tylko pojedynek psychologiczny. Brakuje go. Szkoda, że dostał bardzo mało czasu ekranowego.
- Zanim odezwą się głosy oburzenia, że to adaptacja, nie ekranizacja, że fabuła nie musi być taka sama — owszem, ale skoro przenosimy postać Lighta w realia amerykańskie, to zostawmy mu kompleks boga i resztki charakteru. Chyba że jego dziewczęcy krzyk i choroba sieroca przy spotkaniu Ryuuka to amerykańska wersja jego charakteru. Cóż, skoro miało to wyglądać, to nie wnikam.
- Dla osób nieznającym oryginału (czy to anime — polecam bardzo!, czy mangi) to może być ciekawy, choć nienajlepszy film o interesującym pomyśle i mniej interesującym wykonaniu. Nic więcej i nic mniej. Dla mnie jako osoby znającej i lubiącej pierwowzór, Death Note w wersji Netflixa to odarty z psychologii postaci i symboliki film próbujący być thrillerem. Trochę jednak śmieszy zamiast powodować dreszcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz