Król Artur i
rycerze okrągłego stołu — chyba nikomu nie trzeba przedstawiać tej
legendy, a właściwie prawie mitu. Nie zostało bowiem jednoznacznie potwierdzone
istnienie ani Artura, ani tym bardziej Merlina. A jednak celtycka legenda o
dzielnym królu Brytów stała się popularna i wielokrotnie używano jej w
popkulturze. W większości przypadków tak samo, czyli przedstawiano historię
dzielnego nieustraszonego Artura i mądrego Merlina. Bernard Cornwell postawił
na trochę inną wizję całej historii, i mnie ta wizja zachwyciła.
Derfel u
kresu swego życia, będąc już schorowanym zakonnikiem, spisuje opowieść o
Arturze i Merlinie, w której sam brał czynny udział. Wszystko zaczyna się w V
wieku naszej ery, kiedy Brytów opuścili Rzymianie, a król Uther, utrzymujący dotychczas
pokój, umiera, tak jak jego syn. Pozostawia na następcę tronu wnuka, Mordreda,
kalekę. Kilkumiesięczne dziecko nie jest w stanie rządzić państwem, zwłaszcza
bez matki-regentki, więc zdecydowano się wezwać Artura. Tego Artura, syna
Uthera z nieprawego łoża. Wraz z jego przybyciem i mniej lub bardziej
rozsądnymi wyborami, nastaje anarchia.
Jest w
Zimowym monarsze coś takiego, co sprawia, że książka jest magnetyczna, że przyciąga
uwagę przez całość historii i sprawia, że losy Brytów nie są czytelnikowi
obojętne. Możliwe, że wpływ na to ma dość gawędziarski ton Derfla, narratora,
który snuje tę opowieść, w której sam brał znaczny udział. Dzięki takiemu
zabiegowi i epizodom przedstawiającym sytuację narracyjną — czyli Derflowi
w sile wieku spisującemu losy Artura — Bernard Cornwell oczarowuje
historią. Ale nie jest to historia o księżniczkach i księciach, o praworządnych
władcach i pięknych zamkach.
Cornwell
postawił na realizm. Dlatego, co wyjaśnia w posłowiu, starał się unikać
anachronizmów, dzięki czemu Artur nie ma lśniącej zbroi, a zamki są warownymi
budowlami, a nie pięknymi pałacami. Brak tu też heroizmu tak często
przypisywanemu czy to Arturowi, czy innym wojownikom i królom. Okres, w którym
rozgrywa się akcja, jest nazywany mrocznymi czasami nie bez powodu, a wszystko
to zostało dosadnie potwierdzone w Zimowym monarsze. Nie brak tu krwawych
potyczek, rzezi wręcz, nie ma wielu aktów miłosierdzia, a trup ściele się
gęsto.
W dodatku
nie zapomniano o walkach na tle religijnych, które są ciekawym wątkiem —
to zimna wojna wyznawców starych celtyckich bóstw z chrześcijaństwem. Nieco
przeszkadzał też fakt, że większość postaci kobiecych autor albo okaleczył, albo
zrobił chytrymi i okrutnymi, nie było to jednak nic, co zepsułoby mi lekturę.
Ale jeśli lubicie legendarnego Lancelota — zaskoczycie się jego
przedstawieniem w powieści.
Świetny
język (i tłumaczenie) przemawia na korzyść powieści. Jest świetnie napisana,
lekko i przyjemnie pomimo dość mrocznych i krwawych wydarzeń. Sceny walk to
mały majstersztyk, są dynamiczne i czyta się je w mgnieniu oka. W dodatku
zauważyłam przywiązanie do detali, zwłaszcza tych związanych z realizmem
tamtego okresu. Cieszę się, że autora nie poniosła wyobraźnia i nie ma na
przykład lśniących zbroi, a wojownicy są charakterni i łasi na pieniądze, nie
zawsze honorowi.
Nigdy nie
dowiemy się, czy król Artur i jego rycerze istnieli naprawdę. Źródła
historyczne nie dostarczają dostatecznie wielu informacji, by bez sceptyzmu
zaakceptować istnienie Artura czy Merlina. Ale wśród wszystkich teorii i
ubarwionych legend i przekazów, Bernard Cornwell wyróżnia się swoją wizją,
dopasowaną do czasów, w których król Brytów mógłby rzeczywiście żyć. Autor
wspaniale wypełnił lukę w historii, tworząc coś, czego co prawda nie nazwałabym
powieścią historyczną (z uwagi na brak źródeł), ale czymś kształtem ją przypominającym.
Tylko nie przestraszcie się nazwy — język nie jest archaiczny, czyta się
przyjemnie i leci przez tekst, zupełnie tak, jakby był opowiadany przez samego
Derfla przy ognisku, gdzieś w brytyjskim lesie.
Recenzja we
współpracy z wydawnictwem Otwarte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz