Okazało
się, że świetnym pomysłem było pójście do kina na dwa filmy
jednego dnia. Człowiek nie wie potem, co ze sobą zrobić, ale to
świetne uczucie poznać dwie historie w przeciągu paru godzin i nie
nacieszyć się dostatecznie kacem po jednej, a już zaczynać drugą.
Niestety, żaden z obejrzanych przeze mnie wtedy filmów nie pokonał
kaca, jaki mam po obejrzeniu oryginalnej wersji pewnego musicalu. No
nie potrafię się pozbierać i podśpiewuję sobie po francusku,
choć jeszcze dwa lata temu brzmienie tego języka drażniło mnie
strasznie. Ups.
Zacznijmy od tego, że to nie jest arcydzieło. W żadnym razie. Film opowiada historię króla Artura, zaczynając od śmierci rodziców, a zaraz potem akcja przenosi się do momentu, w którym Artur jest dorosły i nie wie o swoim pochodzeniu; w kraju rządzi Ten Zły (tutaj świetny Jude Law), a w wyniku zbiegu okoliczności wszyscy dowiadują się o prawdziwej tożsamości Artura, a to oznacza dla złego Vortigerna konieczność zgładzenia potomka króla Uthera i zabranie mu magicznego Excalibura.
To
jest film, na którym można się dobrze bawić. Mimo że dotyczy
czasów celtyckich, bardzo odległych, sam w sobie przedstawia
historię bardzo nowocześnie. Zachwyca soundtrack, aktorzy są
dobrze dobrani, ale najbardziej zadziwiła mnie reżyseria i montaż.
Trochę przypomina to Sherlocka Holmesa (ten sam reżyser wszakże!),
gdzie akcję osadzoną w przeszłości przedstawia się bardzo
nowocześnie; zauważyłam to po raz pierwszy w planach
przedstawianych przez Artura — wtedy pojawiają się dwie
płaszczyzny czasowe, które świetnie się uzupełniają: chodzi o
jedną będącą narracją, a drugą akcją właściwą. Efekty
specjalne też nie są najgorsze. Dobrze się bawiłam. Tak po
prostu.
Ile można oglądać Piratów z Karaibów? Ano dużo, jeśli uwielbia się tę pijacką manierę kapitana Jacka Sparrowa i nie szuka logiki w fabule, tylko czerpie przyjemność z kolejnych walk, stworów i gagów, którymi ten film stoi. Przyznam się, że o ile Piratów lubię, to nie pamiętam dokładnie fabuły poprzednich części, ot — uleciała po pewnym czasie. Zemsta Salazara gagami stoi. Zabawne dialogi, sytuacje komiczne czy sam Jack naprawdę bawią, ale między tym wszystkim ginie gdzieś fabuła. Która, swoją drogą, jest banalnie prosta: musimy znaleźć Trójząb Posejdona. Nagle wszyscy chcą go odnaleźć w tym samym momencie: Jack (bo chce go zabić Salazar), Barbossa (bo grozi mu Salazar), Carina (bo ojciec zostawił jej mapę) i Henry (bo Orlando Bloom nieładnie wygląda jako umarlak).
Dobrze
się bawiłam, bo jednak piraci, klimacik, morskie legendy i całkiem
zgrabnie uknuty wątek z mapą, której nie ma bardzo mi się
podobały. Trochę mniej zrobienie z kapitana Sparrowa ciamajdy,
którego wszyscy muszą ratować (postać jest jaka jest, ale jeszcze
nigdy nie irytował mnie tak bardzo tym, że jest na doczepkę i
tylko przyciąga kłopoty!). I denerwuje pojawienie się motywu,
który najzwyczajniej wkurza mnie od czasu Jak wytresować smoka
2, pojawia się też w Strażnikach Galaktyki 2 —
zdradzenie szczegółów byłoby wielkim spoilerem, w każdym razie
chodzi o relację ojciec — dziecko. Pewnie obejrzę Piratów
jeszcze raz w domowym zaciszu, bo uwielbiam takie przygodowe filmy,
ale potem fabuła ulotni się tak samo, jak ta z poprzednich części.
Wszystko przez cover Belle w wykonaniu Studia Accantus. Dla porównania postanowiłam wysłuchać najsławniejszego wykonania tego utworu w oryginalnej wersji z Garou, Davidem Lavoie i Patrickiem Fiori. I przepadłam. Zaraz potem obejrzałam pełną wersję tego musicalu, pochodzącą z 1999 roku, która mnie zauroczyła. Zakochałam się. W całej dramatycznej historii, w naiwnej Esmeraldzie, we Frollo, w Phoebusie, w Quasimodo i przede wszystkim w poecie Gringoire, który skradł me serce od pierwszych słów Les Temps des Cathédrales.
Jestem
zachwycona każdą piosenką, każdym jednym utworem, który na
scenie z niewielką scenografią wybrzmiewa cudownie. Szczególnie
Ces diamants-là, Florence, wspominane Belle czy
Bohemienne. A przede wszystkim mój utwór numer jeden, czyli
Lune.
W
planach mam lekturę Katedry Marii Panny w Paryżu Victora
Hugo właśnie przez Notre Dame de Paris. Musicalowi
zawdzięczam też fakt, że jeszcze rok-dwa lata temu brzmienie
języka francuskiego drażniło mnie, a teraz sama nucę w tym
języku. To jest majstersztyk, o którym nie potrafię pisać, bo
brakuje mi słów. Odchorowuję ten musical już drugi tydzień,
oglądam go co jakiś czas i nadal nie mogę pozbyć się ogromnego
kaca i wkręcić w coś innego, bo ciągle słyszę muzykę.
PS
Dopisuję to po paru dniach. Znowu obejrzałam całość. Znowu
zakochałam się w Pelletierze. Mam kaca i nie chcę nawet czytać.
Dziękuję za uwagę, do widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz