wtorek, 14 listopada 2017

„Dwór skrzydeł i zguby” Sarah J. Maas

Dzisiaj nieco inaczej — bo jeżeli ktokolwiek przeczytał dwa niemałej objętości tomy, to i po trzeci sięgnie, nie bacząc na to, czy jest gorszy, czy lepszy. Trudno zakończyć przygodę z tą historią po epilogu części drugiej, w którym zostajemy postawieni w nieciekawej sytuacji rozpalającej ciekawość do granic możliwości. O Sarze J. Maas można wiele mówić, bo pojawia się temat rozbudowywania serii (mimo że Dwory pozostaną trylogią, pojawią się kolejne „nowelki” z tymi bohaterami), autoplagiatu z racji dwóch jednocześnie prowadzonych historii: Feyry i Celeany, słabego warsztatu czy schematów, które są nieodłączną częścią tego typu literatury.

Całkowicie rozumiem powody, dla których powieści Maas są niezjadliwe. Mamy czasem irytujące bohaterki, mamy zawsze przystojnych, pięknych, młodych (duchem) adonisów w ich otoczeniu, mamy tradycyjną misję ochrony osoby/państwa/świata. W różnych miejscach, krajach, światach — Mass nie próżnuje przy tworzeniu własnego uniwersum i jego mitologii — oraz z wachlarzem różnorodnych bohaterów. Jednak to wciąż historie, którym do oryginalności daleko. Wyróżniają się tylko inspiracją zaczerpniętą z baśni i mitów, tym, że Maas w fabułę wplata wątki tak mocno związane z dawnymi podaniami. Długo zastanawiało mnie, dlaczego, skoro fabularnie nie jest to ósmy cud świata (chociaż z czasem rozwija się naprawdę nieźle), a warsztatowo też raczej średnio (choć ponoć to kwestia tłumacza), tyle osób kocha i Dwory, i Szklany tron? Nie tylko w Polsce, gdzie seria przyjęła się nadzwyczaj dobrze, ale na całym świecie.

I dotarło do mnie, że chodzi tylko o bohaterów.


Tak jest w Harrym Potterze czy Grze o tron (i nie, nie porównuję tutaj tych serii, po prostu podobnie wpływają one na czytelników) — czytamy i utożsamiamy się z bohaterami, znajdujemy sobie tego jednego czy dwóch, których ukochamy i którym będziemy kibicować do samego końca historii. Bo wszystkie te historie łączy różnorodność bohaterów. Nie tylko tych pierwszoplanowych, ale drugo- i trzecioplanowych również. Wystarczy tylko pomyśleć, jak wiele powstało opowiadań skupiających się wokół postaci z Pottera, które pojawiały się przez chwilę — jak Regulus Black, Rowena Ravenclaw czy nawet Ollivander. Czytamy te historie, bo chcemy zobaczyć, co dalej stanie się z bohaterami, a nie jak rozwinie się fabuła, gdzie teraz będzie miejsce akcji. Bo fabuła mogłaby pójść w zupełnie innych kierunku, ale z takimi bohaterami nadal byłaby popularna wśród czytelników.

I dokładnie to robi Maas w obu swoich seriach. W Szklanym tronie mamy ludzi na dworze królewskim, a potem pojawiają się postacie z innych państw, krain — niestety, nie jestem na bieżąco, by wymienić dokładnie przykłady. To samo widać w Dworach, zwłaszcza w Dworze skrzydeł i zguby, kiedy pojawiają się władcy poszczególnych dworów. Dla każdego znajdzie się ktoś do upatrzenia i do pogłębienia wiedzy o nim — a że jest możliwość, że pojawi się na krótko, to mamy sytuację, w której taka osoba sięgnie po kolejny tom z nadzieją na scenę z tą konkretną postacią. Maas w trzecim tomie wprowadza najwięcej bohaterów: mamy Heliona, którego przeszłość i pewne domysły stworzą wiele teorii; mamy Kalliasa i Vivienne, których związek już jest bardzo ciekawym do obserwacji elementem i wiele osób chciałoby dowiedzieć się o nich więcej; mamy królową pojawiającą się w kulminacyjnym momencie i założę się, że zaciekawiła ona wiele osób. A z głównych bohaterów: któż nie chciałby dowiedzieć się, co tam dalej u Feyry i Rhysanda, jak poradzą sobie Lucien, Elaine, Azriel czy Mor, czy Kasjan i Nesta skoczą sobie ponownie do gardeł?

Maas tworzy ciekawych bohaterów. Takich, których charakter możemy polubić, i robi to niemalże z premedytacją: mamy mięśniaka-wesołka, mamy świetną twardą babkę (zakładam fanklub Nesty!), mamy tajemniczego mrukliwego osobnika, który rozbudzi ciekawość wielu czytelniczek, mamy naszego cudownego Rhysanda, mamy trzpiotliwą Elaine, którą należy się opiekować, mamy bestię zaklętą w ludzkim ciele o dość ciekawych upodobaniach... Można tak wymieniać i wymieniać. Wśród nich większość osób znajdzie tę jedną, którą polubi i której losy będzie śledzić z zapartym tchem. Jak wspominałam, nie z powodu „takiej ciekawej historii, pomysłu na rozwiązania fabularne”, ale żeby się dowiedzieć, czy X przeżyje i co dalej będzie z Y?

Z tego powodu oglądamy Grę o tron z bijącym serduchem, bo wiemy, że zaraz ten nasz wybraniec, ten jeden bohater, którego sobie upatrzyliśmy, może paść trupem (a potem zmartwychwstać). Z tego powodu czytamy Pottera — nie zawsze dla Harry'ego, który bywa irytujący, ale ja na przykład czytałam dla Remusa Lupina. I trochę dla Snape'a.

Dwór skrzydeł i zguby to dobre zwieńczenie tej historii. Momentami podniosłe, aż słychać było muzykę Hansa Zimmera w tle, momentami zabawne (jak to u Maas), ale przede wszystkim cholernie angażujące w perypetie bohaterów przez tych właśnie bohaterów. Trochę zbyt udane to zakończenie, zbyt cukierkowe momentami, ale trzeba oddać Maas, że przemyślane pod każdym względem. Przez tę książkę się płynie, bo chłonie się kolejne elementy fabuły, chłonie się każdą scenę Kasjana z Nestą, każde spojrzenie Luciena, każdą nowinę o Tamlinie, każde słowo Rhysanda i każde oszustwo Feyry. Jak już Maas owinie się wokół czytelnika swoimi mackami, to nie wypuści. Napisała historię, która po zakończeniu będzie żyć swoim życiem, bo nie dopowie wszystkiego o każdym i dzięki temu fani będą mieli olbrzymie pole do popisu przy tworzeniu historii dla pobocznych postaci czy snuciu teorii, co teraz już teraz ma miejsce.


I jeżeli jesteście ciekawi, kogo ja sobie ukochałam w tej serii, to: suriela. Przysięgam, że za każdym razem czekałam z niecierpliwością na jego pojawienie się. I trochę Azriela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...