Dzisiaj
nieco inaczej — bo jeżeli ktokolwiek przeczytał dwa niemałej
objętości tomy, to i po trzeci sięgnie, nie bacząc na to, czy
jest gorszy, czy lepszy. Trudno zakończyć przygodę z tą historią
po epilogu części drugiej, w którym zostajemy postawieni w
nieciekawej sytuacji rozpalającej ciekawość do granic możliwości.
O Sarze J. Maas można wiele mówić, bo pojawia się temat
rozbudowywania serii (mimo że Dwory pozostaną trylogią, pojawią
się kolejne „nowelki” z tymi bohaterami), autoplagiatu z racji
dwóch jednocześnie prowadzonych historii: Feyry i Celeany, słabego
warsztatu czy schematów, które są nieodłączną częścią tego
typu literatury.
Całkowicie
rozumiem powody, dla których powieści Maas są niezjadliwe. Mamy
czasem irytujące bohaterki, mamy zawsze przystojnych, pięknych,
młodych (duchem) adonisów w ich otoczeniu, mamy tradycyjną misję
ochrony osoby/państwa/świata. W różnych miejscach, krajach,
światach — Mass nie próżnuje przy tworzeniu własnego uniwersum
i jego mitologii — oraz z wachlarzem różnorodnych bohaterów.
Jednak to wciąż historie, którym do oryginalności daleko.
Wyróżniają się tylko inspiracją zaczerpniętą z baśni i mitów,
tym, że Maas w fabułę wplata wątki tak mocno związane z dawnymi
podaniami. Długo zastanawiało mnie, dlaczego, skoro fabularnie nie
jest to ósmy cud świata (chociaż z czasem rozwija się naprawdę
nieźle), a warsztatowo też raczej średnio (choć ponoć to kwestia
tłumacza), tyle osób kocha i Dwory, i Szklany tron? Nie tylko w
Polsce, gdzie seria przyjęła się nadzwyczaj dobrze, ale na całym
świecie.
I
dotarło do mnie, że chodzi tylko o bohaterów.
Tak
jest w Harrym Potterze czy Grze o tron (i nie, nie porównuję tutaj
tych serii, po prostu podobnie wpływają one na czytelników) —
czytamy i utożsamiamy się z bohaterami, znajdujemy sobie tego
jednego czy dwóch, których ukochamy i którym będziemy kibicować
do samego końca historii. Bo wszystkie te historie łączy
różnorodność bohaterów. Nie tylko tych pierwszoplanowych, ale
drugo- i trzecioplanowych również. Wystarczy tylko pomyśleć, jak
wiele powstało opowiadań skupiających się wokół postaci z
Pottera, które pojawiały się przez chwilę — jak Regulus Black,
Rowena Ravenclaw czy nawet Ollivander. Czytamy te historie, bo chcemy
zobaczyć, co dalej stanie się z bohaterami, a nie jak rozwinie się
fabuła, gdzie teraz będzie miejsce akcji. Bo fabuła mogłaby pójść
w zupełnie innych kierunku, ale z takimi bohaterami nadal byłaby
popularna wśród czytelników.
I
dokładnie to robi Maas w obu swoich seriach. W Szklanym tronie mamy
ludzi na dworze królewskim, a potem pojawiają się postacie z
innych państw, krain — niestety, nie jestem na bieżąco, by
wymienić dokładnie przykłady. To samo widać w Dworach, zwłaszcza
w Dworze skrzydeł i zguby, kiedy pojawiają się władcy
poszczególnych dworów. Dla każdego znajdzie się ktoś do
upatrzenia i do pogłębienia wiedzy o nim — a że jest możliwość,
że pojawi się na krótko, to mamy sytuację, w której taka osoba
sięgnie po kolejny tom z nadzieją na scenę z tą konkretną
postacią. Maas w trzecim tomie wprowadza najwięcej bohaterów: mamy
Heliona, którego przeszłość i pewne domysły stworzą wiele
teorii; mamy Kalliasa i Vivienne, których związek już jest bardzo
ciekawym do obserwacji elementem i wiele osób chciałoby dowiedzieć
się o nich więcej; mamy królową pojawiającą się w
kulminacyjnym momencie i założę się, że zaciekawiła ona wiele
osób. A z głównych bohaterów: któż nie chciałby dowiedzieć
się, co tam dalej u Feyry i Rhysanda, jak poradzą sobie Lucien,
Elaine, Azriel czy Mor, czy Kasjan i Nesta skoczą sobie ponownie do
gardeł?
Maas
tworzy ciekawych bohaterów. Takich, których charakter możemy
polubić, i robi to niemalże z premedytacją: mamy
mięśniaka-wesołka, mamy świetną twardą babkę (zakładam
fanklub Nesty!), mamy tajemniczego mrukliwego osobnika, który
rozbudzi ciekawość wielu czytelniczek, mamy naszego cudownego
Rhysanda, mamy trzpiotliwą Elaine, którą należy się opiekować,
mamy bestię zaklętą w ludzkim ciele o dość ciekawych
upodobaniach... Można tak wymieniać i wymieniać. Wśród nich
większość osób znajdzie tę jedną, którą polubi i której losy
będzie śledzić z zapartym tchem. Jak wspominałam, nie z powodu
„takiej ciekawej historii, pomysłu na rozwiązania fabularne”,
ale żeby się dowiedzieć, czy X przeżyje i co dalej będzie z Y?
Z
tego powodu oglądamy Grę o tron z bijącym serduchem, bo wiemy, że
zaraz ten nasz wybraniec, ten jeden bohater, którego sobie
upatrzyliśmy, może paść trupem (a potem zmartwychwstać). Z tego
powodu czytamy Pottera — nie zawsze dla Harry'ego, który bywa
irytujący, ale ja na przykład czytałam dla Remusa Lupina. I
trochę dla Snape'a.
Dwór
skrzydeł i zguby to dobre zwieńczenie tej historii. Momentami
podniosłe, aż słychać było muzykę Hansa Zimmera w tle,
momentami zabawne (jak to u Maas), ale przede wszystkim cholernie
angażujące w perypetie bohaterów przez tych właśnie bohaterów.
Trochę zbyt udane to zakończenie, zbyt cukierkowe momentami, ale
trzeba oddać Maas, że przemyślane pod każdym względem. Przez tę
książkę się płynie, bo chłonie się kolejne elementy fabuły,
chłonie się każdą scenę Kasjana z Nestą, każde spojrzenie
Luciena, każdą nowinę o Tamlinie, każde słowo Rhysanda i każde
oszustwo Feyry. Jak już Maas owinie się wokół czytelnika swoimi
mackami, to nie wypuści. Napisała historię, która po zakończeniu
będzie żyć swoim życiem, bo nie dopowie wszystkiego o każdym i
dzięki temu fani będą mieli olbrzymie pole do popisu przy
tworzeniu historii dla pobocznych postaci czy snuciu teorii, co
teraz już teraz ma miejsce.
I
jeżeli jesteście ciekawi, kogo ja sobie ukochałam w tej serii, to:
suriela. Przysięgam, że za każdym razem czekałam z
niecierpliwością na jego pojawienie się. I trochę Azriela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz