Jeśli autor pochodzi z krajów skandynawskich, wiadomym jest, że kryminał jest przynajmniej dobry. Jakoś tak się utarło i taka łatka została doklejona. Nic więc dziwnego, że będąc świadomą pochodzenia Håkana Östlundha, z góry założyłam, że będzie to typowy kryminał, który mnie wciągnie, zaskoczy rozwiązaniem sprawy, i o którym zapomnę. Tymczasem nie byłam świadoma, jak nietypowa to powieść w swoim gatunku -- Wyspy strachu nie można nazwać stereotypowym przedstawicielem gatunku.
Fredrik
Broman jest inspektorem gotlandzkiej policji; wiedzie spokojne życie
z dala od zgiełku miasta, zajmuje się drobnymi przestępstwami i
wydawałoby się, że jego codzienność to rutyna, której nic nie
zaszkodzi. Tymczasem w jednym z domów zostają znalezione zwłoki
owcy. Zwierzę wypatroszono, a wnętrzności rozniesiono po całym
pokoju. Nawet to uznane zostaje za brutalny żart i nikt nie
spodziewa się nadchodzących wydarzeń...
Jakiś
czas później pojawiają się kolejne zwłoki, potraktowane jak
owca. Tym razem jednak nie są to zwłoki zwierzęcia, a...
człowieka. I na jednym ciele się nie zakończy.
Håkan
Östlundh w Wyspie strachu operuje codziennością -- wszystko wydaje
się powolne i nieśpieszne, jak życie w małych miasteczkach,
takich jak to, do którego uciekł od zgiełku miasta inspektor
Fredrik Broman. Sęk w tym, że to właśnie działa na niekorzyść
książki -- przyzwyczajeni do szybkiej akcji pełnej różnych
zwrotów szybciej znudzimy się sennym życiem miasteczka niż
wciągniemy w fabułę. Mnie zajęło ponad połowę powieści
wgryzienie się w sytuację i zainteresowanie śledztwem; wcale nie z
powodu braku jakichkolwiek dowodów czy tropów, ale z powodu
drobiazgowości w opisywaniu całej machiny związanej z prowadzeniem
śledztwa tego kalibru.
I
właściwie nie jest mi źle z tym elementem, przez wielu uznawanym
za wadę -- z czasem do powolności można się przyzwyczaić, a
rozwiązania sprawy Östlundh nie upraszcza -- jest krwawo, mocno i z
przytupem, nie brak również zaskoczenia; i nie chodzi mi tutaj o
tożsamość mordercy!
Czymś,
co wyróżnia Wyspę strachu, jest postać samego inspektora Bromana.
Większość kryminałów, nie tylko skandynawskich, za głównego
bohatera prowadzącego śledztwo ma osoby: z traumą z
dzieciństwa/przeszłości, z uzależnieniami, mroczną przeszłością,
a ponadto zazwyczaj osoby te są cyniczne i są samotnikami niezbyt
lubiącymi innych ludzi. Broman jest zupełnie inny -- ma żonę i
dzieci, prowadzi monotonne, zwykle życie, nie ma uzależnień, a
jego przeszłość raczej nie wygląda na mroczną i nieciekawą. To
kolejny element wpływający na kontrast między prowadzącymi
śledztwo a sprawą -- oni wydają się niewinni, nieprzyzwyczajeni
do takich okrucieństw, co ponownie buduje klimat powieści. W końcu
dotychczas w głowie im się nie mieściło, że ludzie są zdolni do
takich rzeczy. Takie newsy były... cóż, newsami z innych miejsc, a
nie... codziennością.
To nie
jest wybitny kryminał i wątpię, bym kiedykolwiek wracała do niego
myślami. Należy jednak przyznać, że autor tak manipuluje
czytelnikiem, usypiając go powolnym tokiem śledztwa, że
zakończenie Wyspy strachu jest największym zaskoczeniem. I wcale
nie chodzi tu o poznanie tożsamości mordercy.
Trudno
mi znaleźć konkretną grupę czytelników, której mogłabym
polecić powieść Håkana Östlundha, bo jest specyficzna i nawet
miłośnikowi kryminałów może nie przypaść do gustu. Dlatego też
odpowiedź na pytanie: czy warto przeczytać Wyspę strachu
pozostawiam wam.
Recenzja we współpracy z wydawnictwem Jaguar
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz