Hobbit:
Niezwykła podróż, reż.
Peter Jackson
"Hobbit" - filmowa adaptacja książki J.R.R. Tolkiena, wstęp do "Władcy Pierścieni", to opowieść pełna niezwykłych wydarzeń i magicznych postaci, przedstawiająca odwieczną walkę dobra ze złem. Hobbit Bilbo Baggins niechętnie wyrusza w niezwykłą i niebezpieczną podróż. Pokierowany przez czarodzieja Gandalfa opuszcza swój przytulny domek w Shire, by wraz z trzynastoma krasnoludami zmierzyć się ze smokiem Smaugiem.
Zanim
zacznę recenzję, uprzedzę, że popełniłam karygodny czyn – nie
czytałam „Hobbita” przed obejrzeniem filmu, pomimo mojej złotej
zasady: najpierw książka, potem adaptacja. Uznałam, że skoro
„Władcę Pierścieni” chciałam przeczytać, ale zniechęciło
mnie opisywanie lasu na dwie strony, to i „Hobbita” również
będzie mi ciężko czytać. A teraz nie dość, że przeczytałam to
dzieło Tolkiena, to jeszcze bardzo mi się spodobało, a w planach
mam również trylogię, chociaż z tym raczej poczekam trochę.
Czasem im później, tym lepiej.
Biedny Bilbo, ma na głowie aż 13 krasnoludów! |
Jestem
przykładem tego, że gusta z czasem się zmieniają. Jeszcze kilka
lat temu oglądałam „Władcę Pierścieni”, a właściwie
początek, narzekając, że nie ma magii, że nudne, że oni tak cały
czas idą do tego Mordoru i leją się mieczami. I w zasadzie do
niedawna w ogóle nie obejrzałam trylogii tak na poważnie,
skupiając się na filmie. Odrzucał mnie trochę ten świat, tak
bardzo, bardzo fantastyczny, podobny do średniowiecza – wolałam
Pottera, bo był bardziej... realistyczny? :) Ale skoro Wiedźmin
okazał się wspaniałą książką, a koncepcja takiego fantasy
spodobała mi się, postanowiłam dać Tolkienowi szansę. I tak
wylądowałam razem z dwudziestką członków szkolnego Elitarnego
Klubu Dyskusyjnego Bywalec w sali kinowej, z popcornem w ręku,
okularami 3D na nosie i obietnicą 48 klatek na sekundę, oczekując
na początek „Hobbita”.
Martin
Freeman jako Bilbo Baggins moim zdaniem spisał się świetnie. Jego
mimika i gestykulacja były bardzo... hobbickie. Najbardziej lubię
sceny, jak próbuje – bezsilnie – zapanować jakoś nad
trzynastką krasnoludów, którzy wyjedli mu całą spiżarnię oraz
kiedy czyta kontrakt. „Z-zwęglenie?”, zapytał wtedy przerażony.
No cóż, drogi Bilbo, to smok. Taki piecyk ze skrzydłami. :) Reszta
gry aktorskiej również wywarła na mnie duże wrażenia, była na
wysokim poziomie. Na wspomnienie zasługuje także charakteryzacja –
krasnoludy wyglądały jak krasnoludy, takie z krwi i kości (prócz
Kiliego, bo wyglądał na chucherko, ale nieźle strzelał z łuku).
Kili był uroczy, ale nie wyglądał na krasnoluda z krwi i kości. |
Nie
mogę zapomnieć o wspaniałej ścieżce dźwiękowej. Zauważyłam,
że umiejętnie zostały wplecione fragmenty soundtracku z „Władcy
Pierścieni”, co dało świetny efekt. Nie wiem, jak brzmiała
pieść krasnoludów „Misty Mountain's Cold” w dubbingu, ale
aranżacja była idealna. Kiedy tylko usłyszałam, jak Thorin
zaczyna śpiewać, wiedziałam, że przygoda nie będzie taka do
końca wesoła, że czas żartów się skończył.
„Far
over the Misty Mountain's Cold,
To
dungeons deep and caverns old,
We
must away ere break of day,
To
find our long-forgotten gold.
The
pines were roaring on the heights,
The
winds were moaning in the night,
The
fire was red, it flaming spread,
The
trees like torches blazed with light.”
Krajobrazy
wyglądały przepięknie, aż miło było na nie patrzeć. Nowa
Zelandia, wydaje mi się, była strzałem w dziesiątkę. Bałam się
nieco, że niektóre sceny będę za bardzo wyglądały na
wygenerowane komputerowo, ale myliłam się – nie było tego widać.
Wielkie wrażenie wywarło na mnie Rivendell, które wyglądało
wprost magicznie! Akcja trwała tam dość krótko, jednakże to
wystarczyło, żeby ten widok zapadł w pamięć.
Są
dwie rzeczy, których mogę się czepiać. Jedna, mniej mnie
denerwująca – 48 klatek na sekundę i 3D. Może to moja wina, bo
moje oczy są takie a nie inne, ale pod koniec prawie trzygodzinnego
seansu oglądanie bolało. Wzrok mi trochę świrował. I nie tylko
mnie, kilku osobom również. Nie narzekam za bardzo, bo dla tych
widoków było warto. Druga rzecz to oczywiście podzielenie filmu na
trzy części. O ile podzielenie trylogii jest logiczne, ponieważ
zawiera wiele treści, są trzy tomy, da się to jakoś wytłumaczyć,
to podzielenie „Hobbita” jest... dziwne. Wiem, że tu chodzi o
pieniądze, bo jak komuś pierwsza część się spodobała, pójdzie
na następne i film zarobi mnóstwo kasy. Mimo to, wciąż mi się
nie podoba. Chociaż oczywiście będę w kinie na kolejnych
częściach.
Thranduil i jego łoś "made my day" :) |
„(...)
tylko szkoda, że jak film zaczął się w końcu rozkręcać,
skończył się.” – tak ujął to jeden z członków Bywalca po
seansie. Faktycznie, jeśli spojrzeć na to obiektywnie, niewiele się
działo. To przecież zaledwie jedna trzecia książki. Nie pojawił
się smok, nie przeszli nawet połowy drogi do Samotnej Góry. Co nie
znaczy, że było nieciekawie, bo ja się nie nudziłam. Nie znałam
książki, więc nie porównywałam odruchowo filmu i nie wiedziałam,
co się za chwile stanie. Rozbawiła mnie scena rzucania podpalonymi
szyszkami. Gandalf Szary, wielki, silny mag, a jego najbardziej
użyteczna broń w starciu z Orkami – podpalone szyszki. :)
Film
był fantastyczny! I pod względem fabularnym, i technicznym. Można
obejrzeć „Hobbita” chociażby dla pięknych, nowozelandzkich
krajobrazów i zniewalających efektów. Ale radzę uważać z 3D –
jak wspomniałam, po dwóch i pół godzinie oczy zaczynają boleć,
a przynajmniej tak było w moim przypadku. Dla mnie film jest jednym
z najlepszych, jakie oglądałam, i mogę nawet powiedzieć, że nie
jest gorszy od trylogii – prezentuje podobny poziom. Polecam
każdemu, bo to świetna rozrywka nawet dla kogoś, kto książek
Tolkiena nie tknie kijkiem przez szmatkę (cóż, są różne gusta).
:)
***
Teraz
już tak mniej po recenzencku, ale wciąż w temacie – jako iż
niedawno poznałam świetny mini-serial „Sherlock” (w którym
skądinąd Doctora Watsona gra Martin Freeman, nasz Bilbo; oglądając
„Hobbita” jeszcze tego nie wiedziałam :)), w którym baaardzo
spodobał mi się Benedict Cumberbatch, jeśli chodzi o grę aktorską
(i głos :3), cieszę się strasznie, że zagra on w „Hobbicie”
jako głos Smauga, a potem w trzeciej części jako Czarnoksiężnik.
A recenzja „Sherlocka” również się się pojawi, ale dopiero po
egzaminach gimnazjalnych. :)
Przekonałaś mnie :). "Hobbita" czytałam, spodobał mi się, chociaż przypominał mi trochę baśń. Tak więc bałam się sięgnąć po "Władce pierścieni", ale że tę książkę dostałam na urodziny, więc się za nią zabrałam i, na szczęście, językiem bardzo różni się od tej pierwszej. Książki jeszcze nie skończyłam, ale już teraz mogę powiedzieć, że trzyma poziom filmu, który mnie oczarował.
OdpowiedzUsuńJuż raczej za późno, że pójść na "Hobbita" do kina, ale po Twojej recenzji na pewno obejrzę go na komputerze :).
A serię o Wiedźminie, o której wspomniałaś (musiałam się do tego przyczepić :D)kocham. To jedna z moich ulubionych serii, ale co się dziwić? No, ale może nie będę się na jej temat rozpisywać, bo mój komentarz urośnie do niebotycznych rozmiarów ;).
Pozdrawiam.
Nigdy nie czytałam Hobbita, choć ta książka oraz cała seria Władcy Pierścieni leżą u mnie na półce (mój tato jest ogromnym fanem Tolkiena).
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu Twojej recenzji jestem bliżej niż dalej tej półki i pewnie wkrótce sięgnę po Hobbita. Dzięki! :-)
Pozdrawiam i zapraszam:
im-bookworm.blogspot.com
Jestem jedną z osób, które powieści Tolkiena nie tkną kijkiem przez szmatkę (bywa...), bo zaczęłam czytać "Hobbita", robiłam do niego cztery podejścia i za każdym razem kończyło się na 4. rozdziale. Za to na film wybrałam się, co prawda nie z własnej woli, i bardzo mi się spodobał - efekty specjalne, pieśni krasnoludów, dobrze dobrani aktorzy, krajobrazy. ;) Również z miłą chęcią udam się do kina, aby obejrzeć kontynuację.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. :)
Cóż, książki Tolkiena, trzeba przyznać, są "ciężkie" :) Ale tak samo było z Krzyżakami, a znam osoby, które w szkole jako lekturę tego nie zdzierżyli, a za kilka lat czytali i im się podobało. Zależy od czytelnika. :)
UsuńRównież pozdrawiam. :)
Film szalenie mi się podobał, choć nie aż tak, jak Władca Pierścieni ;)
OdpowiedzUsuń